Ukraiński tyczkarz sławę i majątek zyskał w najczarniejszych czasach współczesnego sportu – w latach osiemdziesiątych, gdy doping brali wszyscy, a karę poniósł tylko kanadyjski sprinter Ben Johnson, zdyskwalifikowany podczas igrzysk w Seulu (1988). Do dziś nikt nie wie, dlaczego właśnie on.

Pierwsze mistrzostwa świata w lekkoatletyce (Helsinki 1983) to była farmakologiczna wolnoamerykanka, bo ówczesny boss tego sportu Primo Nebiolo chciał mieć atrakcyjny spektakl do sprzedania. Wielu ówczesnych rekordów do dziś nie pobito, pomimo lepszego koksu. Prezydent MKOl z tamtych lat, markiz Juan Antonio Samaranch, w strachu o igrzyska (a trzeba przypomnieć, że był to czas bojkotów olimpiad w Moskwie przez Zachód i Los Angeles przez kraje socjalistyczne) też pozwalał na wszystko. Właśnie wtedy, gdy trwała jeszcze ideologiczna zimna wojna, a NRD marzyła o podboju świata na boisku, zrodził się sport, który mamy dzisiaj – fantastyczna zabawka z dostawą do domu przez telewizyjnego satelitę.

Miał on swoich bohaterów, którzy zapłacili za medale życiem – jak amerykańska sprinterka Florence Griffith-Joyner (do dziś rekordzistka świata w biegach na 100 i 200 m) i zdrowiem – jak ofiary reżimu Honeckera. Są też wybrańcy fortuny, których puszczono wolno, jak Carl Lewis, choć dowody przestępstwa były. I Siergiej Bubka, wciąż czysty jak łza.

Mistrz olimpijski, sześciokrotny mistrz świata, ukraiński biznesmen, rezydent Monako, wie o tamtych czasach więcej niż ktokolwiek. Nigdy nie odezwał się słowem na temat błędów i wypaczeń. Odchodzący szef MKOl Jacques Rogge też wbrew nadziejom nie okazał się Michaiłem Gorbaczowem olimpizmu, choć utrudnił rzucającą się w oczy korupcję.

Bubka jest człowiekiem starego reżimu, choć ma dopiero 49 lat. Trudno przypuszczać, by chciał odkłamać historię, bo trup mógłby wypaść z jego własnej szafy.