Dynastia z Florydy: Miami Heat z trzecim tytułem

Z LeBronem Jamesem w formie są skazani na sukces. Miami Heat zdobyli drugie mistrzostwo z rzędu i nie zamierzają szybko zejść z tronu

Publikacja: 22.06.2013 01:01

Dynastia z Florydy: Miami Heat z trzecim tytułem

Foto: AFP

Są dopiero szóstą drużyną w historii NBA, której udało się obronić tytuł. Jako pierwsi pokonali w serii finałowej San Antonio Spurs – władców pierścieni, którzy o mistrzostwo grali czterokrotnie i zawsze zwyciężali, za każdym razem w latach nieparzystych. Heat wygrali najwięcej meczów w sezonie, zbliżyli się też do rekordu Los Angeles Lakers sprzed 40 lat, odnosząc 27 kolejnych zwycięstw (Lakers – 33).

Ale nikt nie przytaczałby dziś tych statystyk, gdyby nie odrodzenie LeBrona Jamesa w najważniejszym momencie. Wspaniałego przez większość sezonu, przeżywającego wzloty i upadki w finałach. Krytykowanego za brak instynktu zabójcy w meczach o stawkę, za popełniane błędy i nieskuteczność. – Nie przejmuję się tym, co inni mówią o mnie. Proszę, motywujcie mnie dalej. Naprawdę was potrzebuję. Jestem z Akron w stanie Ohio, nie powinno mnie tu nawet być. Zostałem szczerze pobłogosławiony. Czuję się jak mały dzieciak w sklepie ze słodyczami – opowiadał na konferencji po ostatnim meczu gwiazdor NBA, tak jak rok temu uznany za najbardziej wartościowego zawodnika sezonu i finałów (MVP).

Decydujące o tytule spotkanie to był jego show: zdobył 37 punktów, najwięcej w siódmym meczu od 1969 roku i 42 punktów Jerry'ego Westa dla Lakersów. Dołożył 12 zbiórek i cztery asysty. – Nie najgorzej jak na gościa, który zawodzi w końcówkach. Wszystko, o czym marzyłem, przychodząc tutaj, się spełnia. Cieszę się, że mogę być częścią tego zespołu. Gdybyśmy przegrali, być może odwołałbym swoje wesele – żartował król LeBron.

Jest dzieckiem szczęścia. Najmłodszym koszykarzem wybranym z nr 1 w drafcie, najmłodszym, który zdobył 40 punktów w jednym spotkaniu i przekroczył granicę 20 tys. punktów w lidze, najmłodszym uznanym za MVP Meczu Gwiazd, itd. Ale nie zapomina o tych, którym się w życiu nie powiodło. Prowadzi fundację, zbiera pieniądze na cele charytatywne. W grudniu, po strzelaninie w szkole w Newtown, pomagał poszkodowanym i rodzinom ofiar.

Kiedyś śmiano się z jego megalomanii, drwiono, że nazywa się królem, choć nic jeszcze nie wygrał. Spokorniał podobno po przegranym finale z Dallas Mavericks w 2011 roku. To był porównywalny cios z porażką 0-4 ze Spurs sześć lat temu, gdy był jeszcze zawodnikiem Cleveland Cavaliers. – Mieliśmy wtedy bardzo młodą drużynę. Teraz jestem 20, 40, 50 razy lepszy – powtarzał przed tegoroczną serią finałową.

Tim Duncan powiedział mu wówczas, żeby się nie martwił, bo ta liga będzie kiedyś należeć do niego. Prorocze słowa. Cztery razy w ostatnich pięciu sezonach zdobywał nagrodę dla MVP, w tym roku głosu na niego nie oddał tylko jeden ze 121 dziennikarzy. – To prawdopodobnie jakiś człowiek z Nowego Jorku. Kto zna historię rywalizacji Knicks z Heat, wie o czym mówię – śmiał się James, podkreślając, że nie przeprowadził się z Cleveland na Florydę, by zdobywać indywidualne tytuły, ale dla mistrzostwa.

– To mój priorytet. Nie osiągnąłbym tego wszystkiego bez tych facetów – mówi, wskazując na kolegów. A oni komplementują jego. – Nie gra tylko dla siebie. Kiedy ma ochotę rzucić, ale widzi lepiej ustawionego kolegę, oddaje mu piłkę – opowiada Dwyane Wade, który z Jamesem i Chrisem Boshem stworzył na Florydzie „Wielką Trójkę".

Mistrzostwo ma twarz LeBrona, to o nim mówi się teraz najwięcej. Ale bez wsparcia cierpiącego Wade'a (kontuzjowane kolana) i Bosha, zbiórek, asyst i bloków pozostałych kolegów, wreszcie bez celnego rzutu za trzy Raya Allena na pięć sekund przed końcem szóstego meczu, który doprowadził do dogrywki i przedłużył nadzieję Heat na obronę tytułu, James byłby dziś wielkim przegranym. O tym też trzeba pamiętać.

I tylko żal, że to już koniec. Warto było zarwać tych kilka nocy. Gratulacje dla Miami, brawa dla San Antonio. W tym roku wygrała przede wszystkim koszykówka.

Są dopiero szóstą drużyną w historii NBA, której udało się obronić tytuł. Jako pierwsi pokonali w serii finałowej San Antonio Spurs – władców pierścieni, którzy o mistrzostwo grali czterokrotnie i zawsze zwyciężali, za każdym razem w latach nieparzystych. Heat wygrali najwięcej meczów w sezonie, zbliżyli się też do rekordu Los Angeles Lakers sprzed 40 lat, odnosząc 27 kolejnych zwycięstw (Lakers – 33).

Ale nikt nie przytaczałby dziś tych statystyk, gdyby nie odrodzenie LeBrona Jamesa w najważniejszym momencie. Wspaniałego przez większość sezonu, przeżywającego wzloty i upadki w finałach. Krytykowanego za brak instynktu zabójcy w meczach o stawkę, za popełniane błędy i nieskuteczność. – Nie przejmuję się tym, co inni mówią o mnie. Proszę, motywujcie mnie dalej. Naprawdę was potrzebuję. Jestem z Akron w stanie Ohio, nie powinno mnie tu nawet być. Zostałem szczerze pobłogosławiony. Czuję się jak mały dzieciak w sklepie ze słodyczami – opowiadał na konferencji po ostatnim meczu gwiazdor NBA, tak jak rok temu uznany za najbardziej wartościowego zawodnika sezonu i finałów (MVP).

Sport
Po igrzyskach w Paryżu czekają na azyl. Ilu sportowców zostało uchodźcami?
Sport
Wybiorą herosów po raz drugi!
SPORT I POLITYKA
Czy Rosjanie i Białorusini pojadą na igrzyska? Zyskali silnego sojusznika
Sport
Robin van Persie: Artysta z trudnym charakterem
Materiał Promocyjny
Współpraca na Bałtyku kluczem do bezpieczeństwa energetycznego
Sport
Wielkie Serce Kamy. Wyjątkowa nagroda dla Klaudii Zwolińskiej
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń