Są dopiero szóstą drużyną w historii NBA, której udało się obronić tytuł. Jako pierwsi pokonali w serii finałowej San Antonio Spurs – władców pierścieni, którzy o mistrzostwo grali czterokrotnie i zawsze zwyciężali, za każdym razem w latach nieparzystych. Heat wygrali najwięcej meczów w sezonie, zbliżyli się też do rekordu Los Angeles Lakers sprzed 40 lat, odnosząc 27 kolejnych zwycięstw (Lakers – 33).
Ale nikt nie przytaczałby dziś tych statystyk, gdyby nie odrodzenie LeBrona Jamesa w najważniejszym momencie. Wspaniałego przez większość sezonu, przeżywającego wzloty i upadki w finałach. Krytykowanego za brak instynktu zabójcy w meczach o stawkę, za popełniane błędy i nieskuteczność. – Nie przejmuję się tym, co inni mówią o mnie. Proszę, motywujcie mnie dalej. Naprawdę was potrzebuję. Jestem z Akron w stanie Ohio, nie powinno mnie tu nawet być. Zostałem szczerze pobłogosławiony. Czuję się jak mały dzieciak w sklepie ze słodyczami – opowiadał na konferencji po ostatnim meczu gwiazdor NBA, tak jak rok temu uznany za najbardziej wartościowego zawodnika sezonu i finałów (MVP).
Decydujące o tytule spotkanie to był jego show: zdobył 37 punktów, najwięcej w siódmym meczu od 1969 roku i 42 punktów Jerry'ego Westa dla Lakersów. Dołożył 12 zbiórek i cztery asysty. – Nie najgorzej jak na gościa, który zawodzi w końcówkach. Wszystko, o czym marzyłem, przychodząc tutaj, się spełnia. Cieszę się, że mogę być częścią tego zespołu. Gdybyśmy przegrali, być może odwołałbym swoje wesele – żartował król LeBron.
Jest dzieckiem szczęścia. Najmłodszym koszykarzem wybranym z nr 1 w drafcie, najmłodszym, który zdobył 40 punktów w jednym spotkaniu i przekroczył granicę 20 tys. punktów w lidze, najmłodszym uznanym za MVP Meczu Gwiazd, itd. Ale nie zapomina o tych, którym się w życiu nie powiodło. Prowadzi fundację, zbiera pieniądze na cele charytatywne. W grudniu, po strzelaninie w szkole w Newtown, pomagał poszkodowanym i rodzinom ofiar.
Kiedyś śmiano się z jego megalomanii, drwiono, że nazywa się królem, choć nic jeszcze nie wygrał. Spokorniał podobno po przegranym finale z Dallas Mavericks w 2011 roku. To był porównywalny cios z porażką 0-4 ze Spurs sześć lat temu, gdy był jeszcze zawodnikiem Cleveland Cavaliers. – Mieliśmy wtedy bardzo młodą drużynę. Teraz jestem 20, 40, 50 razy lepszy – powtarzał przed tegoroczną serią finałową.