Każdy, kto mniej więcej wie o co w tenisie chodzi, stał się o wiele ważniejszy (sam tego doświadczyłem, telefon dzwonił bez przerwy).
Przypomniały mi się czasy, gdy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych na zawodowych kortach zaczynał grać Wojciech Fibak. Wtedy każdy, kto pamiętał Władysława Skoneckiego był bezcenny, bo my dorastaliśmy w czasach smutnych. Kortów było mało, przyzwoitych piłek i rakiet w kraju nie produkowano, zagranie w tenisa w zimie graniczyło z cudem. I nagle pojawił się Fibak, a wraz z nim metalowe rakiety Polonez i piłki Stomil, budowano korty, wydawano podręczniki do gry. Jedyną okazją, by zobaczyć najlepszych w akcji był Puchar Davisa i z niej korzystaliśmy.
Kiedy na kortach Legii grali Bjoern Borg czy Adriano Panatta, było to święto tych, którzy znali na pamięć „Romantyczne mecze” Bohdana Tomaszewskiego.
Fibakowy boom wielkich śladów nie zostawił, wiele kortów zarosło trawą, pod względem sportowym też bywało raczej gorzko niż słodko, z jedną różnicą: wielki tenis był już na wyciągnięcie ręki. Zdzisław Ambroziak i Karol Stopa uczyli Polaków tej gry w TVP, a potem juniorski Wimbledon wygrała Aleksandra Olsza, a Australian Open - Magda Grzybowska. Ale gorączka nie wróciła, trzeba było czekać na Agnieszkę Radwańską, teraz dołączył do niej Jerzy Janowicz, a Bohdan Tomaszewski komentuje mecze w Polsacie, co sprawia wrażenie, jakby Jadwiga Jędrzejowska grała wczoraj.
Właśnie ona, już jako kobieta dojrzała, wygłosiła największą pochwałę tenisa jaką znam. Na pytanie: Czy pani wciąż gra? Odpowiedziała pytaniem: A można przestać? Nie można i dlatego tenis rozbudza wyobraźnię, bo wszyscy gramy, a gdy z jakiegoś powodu nie możemy, idziemy na korty, by – jak napisał pan Bohdan – „posłuchać dźwięku rakiet”.