Organizatorzy zapowiadali, że mecz o mistrzostwo Polski będzie show w iście amerykańskim stylu. Zarówno na boisku, jak i poza nim. W pierwszych dwóch kwartach zawodnicy nie stworzyli porywającego widowiska. Lecz gra, którą kibice zobaczyli po przerwie, sprawiła, że nikt, kto niedzielnego popołudnia zdecydował się przyjść na Stadion Narodowy w Warszawie, nie żałował swojej decyzji.
Przed finałem 16,5 tysiąca fanów odwiedziło piknik rodzinny przygotowany przez PLFA. Były koncerty i spotkania z zawodnikami. Mecz rozpoczął się parę minut po 17. Wszystko odbyło się jak w amerykańskim Super Bowl – orkiestra wojskowa zagrała hymn narodowy, a gość specjalny rzucił monetą. W tym roku był to Ryszard Szaro – pierwszy Polak w NFL, występujący w latach 70. w New Orleans Saints i New York Jets. Potem na boisko wkroczyli bohaterowie najważniejszego spotkania w sezonie – zawodnicy Giants Wrocław i Warsaw Eagles.
Obie drużyny preferują grę defensywną. W Warszawie spotkały się dwie najsilniejsze obrony w lidze. Jedni i drudzy w sezonie zasadniczym stracili średnio 10,5 pkt. na mecz. Boleśnie przekonały się o tym osoby oglądające niedzielne spotkanie. W pierwszej kwarcie żaden zespół nie zdobył punktu. Dopiero druga przyniosła dwie akacje, które dały prowadzenie Gigantom. Najpierw fantastycznym safety (przewrócenie zawodnika ataku z piłką w jego polu punktowym) popisał się Paweł Sekuła, który powalił na ziemię rozgrywającego Warsaw Eagles, Shane'a Gimzo. Po paru minutach pierwsze przyłożenie w tym meczu zdobył Jamal Schulters. Na przerwę Giganci schodzili prowadząc 9:0, ale kibice nie mogli być zadowoleni z tego, co widzieli. Formacje ofensywne obu zespołów popełniały mnóstwo błędów. Akcje w ataku były konstruowane mozolnie i nieporadnie. Dopiero po przerwie w zawodników wstąpił nowy duch, który ożywił grę. W drugiej połowie pełnię swoich możliwości pokazał running back Gigantów, Schulters. Popisał się jeszcze trzema przyłożeniami i łącznie zdobył dla swojej drużyny 24 punkty. Eagles zdołali odpowiedzieć dwoma touchdownami Witolda Szpotańskiego i Dawida Więckowskiego. Okazało się, że to zbyt mało, by myśleć o zniwelowaniu przewagi Giants. Druga połowa wreszcie przyniosła emocje i akcje, których oczekiwali kibice. Po końcówce, której nie powstydziłyby się drużyny z NFL, mistrzowski puchar pojechał do Wrocławia.
- W przerwie nie powiedziałem moim zawodnikom niczego szczególnego. Po prostu rozpracowaliśmy Eagles i potrafiliśmy przewidzieć ich zagrania. To dlatego w trzeciej i czwartej kwarcie zagraliśmy inaczej, niż na początku spotkania. To był naprawdę trudny mecz. Eagles to bardzo dobrze wytrenowana i przygotowana drużyna – mówił po meczu trener świeżo upieczonych mistrzów Polski, Mott Gaymon. Szkoleniowiec nie mógł opanować swojej radości. Dzięki niemu Giganci po raz trzeci zostali najlepszą drużyną w kraju. W innym nastroju był menadżer Orłów, Jacek Śledziński. To drugi finał klubu z Warszawy na Stadionie Narodowym i drugi przegrany. W ubiegłym sezonie Eagles musieli uznać wyższość Seahawks Gdynia.
- W przyszłym roku przegramy finał z Devils Wrocław. A mówiąc zupełnie poważnie – nie obwiniam zawodników. Gdybyśmy wygrali, byłaby to wyłącznie ich zasługa. Ale że niestety przegraliśmy, całą odpowiedzialność biorę na siebie. Do nikogo nie mam pretensji o to, co się stało – powiedział Śledziński. Ale nie sposób nie zauważyć, że w zespole Orłów zawiódł ten, po którym spodziewano się najwięcej, czyli Clarence Anderson. Amerykanin próbował kilku akcji powrotnych, ale defensywa Gigantów nie pozwoliła mu rozwinąć skrzydeł. O tym spotkaniu chciałby jak najszybciej zapomnieć. Podobnie jak rozgrywający Orłów, Shane Gimzo. Quarterbackowi zadania konstruowania akcji nie ułatwiali koledzy. Linia ofensywna nie chroniła dostatecznie Gimzo, który miał zbyt mało czasu na rozegranie piłki i parę razy został powalony na ziemię przez obronę rywala.