Karolina Kowalska z Barcelony
„Majkol! Majkol" – krzyczeli Hiszpanie na widok Michaela Phelpsa, najbardziej utytułowanego olimpijczyka świata, który, choć przeszedł na sportową emeryturę, przyjechał do Barcelony podpisać czepki, deski i koszulki w sklepie swojego sponsora – Speedo.
Tłumy fanów wyczekiwały go już od rana, w niemiłosiernym skwarze, pilnowane przez ratowników medycznych. Słusznie spodziewano się omdleń, zwłaszcza że fani nie zamierzali się oszczędzać. Kiedy mistrz pojawił się w Planet Water, centrum dla kibiców przed Pałacem Sant Jordi, nawet matki z dziećmi w wózkach rzuciły się w jego stronę z dzikim piskiem.
Oko w oko z Amerykaninem stanęła jednak tylko setka wcześniej zapisanych. Reszta fotografowała go smartfonami zza metalowych płotków i podglądała przez szyby centrum dla VIPów. Po południu wzruszony Phelps poradził wiwatującym fanom, żeby „nigdy nie przestawali marzyć". Na pierwszych mistrzostwach świata „ery po Pheplsie", jak nazwały ją amerykańskie media, phelpsomania nadal ma się świetnie.
Spotkanie z Phelpsem okazało się najważniejszym punktem dnia również dla polskich kibiców w Katalonii. Żadnemu z trzech Polaków startujących w porannych eliminacjach nie udało się bowiem awansować do finału. Największa nadzieja niedzielnych wyścigów, 24-letni Konrad Czerniak, był dopiero 21. na 50 m motylkiem, z czasem 23.72, podczas gdy półfinał zapewniał rezultat o 0.21 sek. lepszy.