To prawda, choć gdy baron Pierre de Coubertin wpadł na swój wiekopomny pomysł, Australijczycy wielkie osiągnięcia mieli głównie w hodowli owiec. Może dlatego właśnie ten młody kraj, bez rodowej arystokracji, wcześniej, niż stało się to w Europie, za idoli uznał sportowców. A na szczycie piramidy uwielbienia byli zawsze tenisiści i pływacy.
Kiedy byłem wiele lat temu w greckiej Olimpii, gdzie dziennikarze z całego świata poznawali historię igrzysk, widziałem jak każdego ranka dwóch Australijczyków szło na basen. Gdy wskakiwali do wody, wydawało mi się, że to olimpijczycy. Kiedy ich o to zapytałem, wybuchnęli śmiechem. „U nas każdy umie pływać i grać w tenisa" – powiedział ten, który w wodzie był torpedą. Jeśli chodzi o tenis, Australia długo miała status podobny do Brazylii w futbolu, a Harry Hopman śmiało może uchodzić za trenera wszech czasów. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku jego wychowankowie i gracze, na których znacząco wpłynął, wygrali 13 turniejów wimbledońskich i 15 razy Puchar Davisa. Takiej dominacji jednego trenera, z jednego kraju nigdy później nie widzieliśmy.
Pech Australijczyków polegał na tym, że swe największe sukcesy odnosili wówczas, gdy tenisa w dzisiejszym rozumieniu – gry dającej miliony dolarów, planetarną sławę i status równy gwiazdom kina, jeszcze nie było. Za wygranie Wimbledonu dostawało się parę groszy i zwrot kosztów pobytu w Londynie. Mniejsze turnieje, chcąc zapewnić sobie udział najlepszych amatorów, płaciły im niewielkie premie pod stołem. Zawodowcy nie mogli grać w Wielkim Szlemie, zarabiali większe, choć wcale nie ogromne pieniądze w pokazówkach (nawet w socjalistycznej Warszawie był tzw. Cyrk Kramera) i ten podział trwał aż do końca lat sześćdziesiątych.
Pierwszy wielkoszlemowy turniej dostępny dla zawodowców to Roland Garros 1968, gdy do Lasku Bulońskiego dolatywał smród granatów łzawiących z Dzielnicy Łacińskiej, Francuzi strajkowali, a kibice na trybunach oglądali mecze z tranzystorami przy uszach, bo przemawiał generał de Gaulle. Australijscy gwiazdorzy Ken Rosewall, Fred Stolle, Lew Hoad, Roy Emerson czy Tony Roche jako gracze już wiele na zjednoczeniu tenisa nie zyskali (dorobili później jako trenerzy). Najwybitniejszy z nich Rod Laver pierwszy raz Wielkiego Szlema wygrał w roku 1962, jeszcze jako amator, a drugiego w 1969, już jako zawodowiec. John Newcombe grał najdłużej, może dlatego, że podobno wypił najwięcej piwa. To nie jest wcale złośliwa uwaga, Australijczycy obok sportowej klasy znani też byli z rozrywkowego trybu życia, choć ich guru Harry Hopman był satrapą wyrzucającym z kadry każdego, kto ośmielił się być krnąbrnym. „To był po prostu skurczybyk" – powiedział kiedyś Fred Stolle.
Gracze i trenerzy, którzy przyjechali do Warszawy na mecz z Polską, tę historię zapewne znają. Tony Roche mógłby nam ją nawet ze szczegółami opowiedzieć, Patrick Rafter coś od siebie dodać, podobnie jak Lleyton Hewitt, niegdyś najwaleczniejsze australijskie serce.