Najsmutniejsze, bo jeszcze nigdy sportowcy nie walczyli o medale w cieniu wojny toczonej tuż obok, w którą kraj – gospodarz igrzysk jest bezpośrednio zaangażowany.
Przyzwyczailiśmy się już, że praktycznie nie ma igrzysk apolitycznych, w olimpijskiej wiosce ginęli ludzie, ale wciąż chcieliśmy słuchać – to prawda, że coraz bardziej nieśmiałych – argumentów idealistów o olimpijskim pokoju. Po Soczi już chyba nikt nie ośmieli się stwierdzić, że igrzyska to czas nadziei na coś więcej niż medale. Przed ich rozpoczęciem analitycy sceny międzynarodowej przekonywali, że dopóki będą trwały, na Ukrainie krew się nie poleje. Nie mieli racji, ostatnie dni to była tragiczna gra w dwa ognie – olimpijski znicz i Majdan zapłonęły razem. Kiedy zmieniając telewizyjne kanały, na jednym widzieliśmy snajperów celujących do ludzi w Kijowie, a na drugim fantastycznie spisujące się na strzelnicy ukraińskie biatlonistki, łzy same napływały do oczu.
Ale sportowcy z Soczi zapewne wrócą szczęśliwi i będą pobyt nad Morzem Czarnym wspominać dobrze. Z prześmiewczego tonu (niewykończone hotele, bezpańskie psy) niewiele zostało. Większość wysłanników podkreśla, że igrzyska były świetnie zorganizowane, sportowcy nie mieli powodów do narzekań, a Soczi i Kaukaz to wcale nie jest absurdalne miejsce na zimowe gry i zabawy. Wprost przeciwnie – można oglądać hokej czy łyżwiarstwo figurowe tak jak w Los Angeles lub Miami, a potem pojechać w góry na narty, tak jak jeżdżą np. z Monte Carlo.
Jak Rosja przetrawi olimpijskie dziedzictwo, to oczywiście zupełnie inna sprawa. W Soczi nad morzem mają być wyścigi Formuły 1, hotele i narciarska infrastruktura w górach mogą się okazać skarbem lub „putinowską wsią".