Odpowiedź A: trener Luiz Felipe Scolari i prezydent Dilma Rousseff podaliby się do dymisji. B: Scolari zmuszony by został do emigracji, a zawodnicy (z wyjątkiem Neymara) zostaliby napiętnowani do końca życia. C: Kilku kibiców brazylijskich popełniłoby samobójstwo. D: W Brazylii zanotowano by znaczny spadek zainteresowania mundialem, co odbiłoby się niekorzystnie na sytuacji gospodarczej tego kraju.
Byłoby na pewno jeszcze kilka innych zjawisk, które mógłbym wymyślać jako dziennikarz z wyobraźnią, ale nie o to chodzi.
To, co napisałem nie jest efektem wyobraźni. Tak już było i to dwukrotnie. W roku 1950, kiedy Brazylia przegrała decydujący mecz z Urugwajem na Maracanie, i w 1966, kiedy jako mistrz świata wróciła z Anglii po pierwszej rundzie. Wtedy trener Feola, który zdobył pierwszy Puchar Świata dla Brazylii, musiał szukać schronienia w Chile, a na Pelego tylko dlatego nie spadł grad złości, że kibice widzieli, jak poniewierają nim obrońcy. Porównania ze Scolarim i Neymarem narzucają się same.
Brazylia jest w szczególnej sytuacji. Mundialu na swoich stadionach nie może nie wygrać. Ale przegra, jeśli nic się w drużynie nie zmieni. A może się nie zmienić, bo to nie jest jedenastka marzeń. Z czterech meczów Canarinhos wygrali tylko dwa. Nigdy te reprezentacje Brazylii, które zdobywały tytuł mistrza, nie rozpoczynały mundiali tak słabo. Podczas pięciu turniejów zakończonych pierwszym miejscem Brazylia rozegrała 33 mecze. Wygrała 29, cztery zakończyły się remisem, ani jeden porażką. Tylko raz, w roku 1994, po remisie w fazie grupowej ze Szwecją, Brazylia zremisowała też w finale, ale wtedy wygrała z Włochami w rzutach karnych. To znaczy – nie tyle Brazylia wygrała, ile Włochy przegrały. Podobnie jak Chilijczycy w sobotę. Taka już uroda jedenastek.
Oczywiście to tylko zabawa historią, ale coś z tego wynika. Dzisiejsza reprezentacja Brazylii to nagi król, o czym mówi się coraz częściej. A widać to było już w meczu otwarcia.