Pod koniec deszczowej Grand Prix Japonii 25-letni Francuz wypadł z toru i jego samochód lewym bokiem wpadł pod potężną przeciwwagę samobieżnego dźwigu, który usuwał z pobocza inne auto. Sędziowie sygnalizowali niebezpieczeństwo podwójnymi żółtymi flagami, co w wyścigowym kodzie oznacza konieczność zwolnienia i być może nawet wyhamowania do zera.
Zdaniem mistrza świata z 1997 roku Jacques'a Villeneuve'a na czas usuwania auta z pobocza sędziowie powinni wysłać do akcji samochód bezpieczeństwa, za którym zawodnicy jadą w rzędzie z wyraźnie zmniejszoną prędkością. – Kiedy wylatywałem z toru, zawsze się bałem, że wpadnie na mnie inny kierowca – powiedział Kanadyjczyk. – Problem polega na tym, że po każdej neutralizacji dziennikarze i kibice krytykują sędziów za opóźnienia i niszczenie rywalizacji.
Tak było w tym roku na Silverstone, kiedy na ponad godzinę wstrzymano zawody i naprawiano uszkodzoną barierę, w którą uderzył Kimi Raikkonen. Niki Lauda podkreślał, że obsesja na punkcie bezpieczeństwa w F1 jest absurdalna i szanse na to, że ktoś uderzyłby w ten sam punkt bariery, są zerowe.
Wypadek Bianchiego pokazał jednak, że nie da się przewidzieć każdej sytuacji. Samochody F1 nie są projektowane z myślą o ochronie przed uderzeniem w umieszczoną na wysokości głowy przeciwwagę dźwigu przy prędkości około 200 km/h.
Zdaniem obecnych kierowców ciężki wypadek ich kolegi był nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Teraz, zamiast w spokoju przygotowywać się do pierwszej GP Rosji, z niepokojem wyczekują wieści ze szpitala. Informacje na temat stanu zdrowia Bianchiego będą od tej pory podawane wyłącznie po uzgodnieniu z najbliższą rodziną, która jest już w Japonii.