W poniedziałek byłem w telewizji Orange Sport. Gdy odpowiadałem na jej zaproszenie, nie wiedziałem, że to pożegnalna wizyta, bo stacja praktycznie znika po Nowym Roku. Bardzo szkoda, przede wszystkim dlatego, że pracowało tam wielu sympatycznych młodych ludzi, którzy zapewne mają małe dzieci i kredyty we frankach szwajcarskich, ale żal mi tej ściętej pomarańczy także z powodów zawodowych. Była to bowiem telewizja trochę inna, robiona przez młodzież i dla młodzieży. Lubiłem ten nastrój, początkowo trochę entuzjastycznie chałupniczy, a potem coraz bardziej profesjonalny. Z przyjemnością obserwowałem, jak ta młodzież rośnie wraz ze stacją, a niektórzy, np. Justyna Kostyra w najbliższym mi tenisie, stają się ekspertami przygotowanymi do wykonywania najpoważniejszych telewizyjnych zadań. Mam nadzieję, że znajdą swoje miejsce w dziennikarstwie, bo Orange Sport to była dobra szkoła.

Żadnych mądrych rad na nową drogę życia dla nich nie mam, poza jedną – muszą być czujni, a miarą tej czujności jest dziś Twitter, wspaniałe narzędzie do międzyludzkiej komunikacji i wszystkożerny prześladowca w jednym. Korzystam z niego od dawna, nie mając na nim konta. Kilkadziesiąt osób obserwuję regularnie, bo linki do tekstów, które zamieszcza np. Chris Clarey z „New York Timesa" (znamy się od lat, jego główną sportową pasją też jest tenis), sprawiają, że prawie wszystko co ważne mam podane na tacy. Być może powinienem się zrewanżować, też na Twitterze. Dlaczego dotychczas tego nie zrobiłem? Bo to jest jednak wejście na pole minowe, start w wyścigu, który nie ma początku ani końca. Jego ubocznym skutkiem jest ocena ludzi według tweetów, co entuzjazmu we mnie nie budzi. Skutki tego narkotyku obserwuję w najbliższym otoczeniu: widziałem kolegę piszącego oburącz w trakcie sikania, siedziałem na superemocjonującym meczu obok młodego człowieka, który nie zobaczył ani jednej bramki, bo cały czas tweetował i sprawdzał, czy ktoś to zauważył.

Właśnie ta pokusa, a później zapewne i przyjemność, bycia ciągle pod prądem trochę mnie niepokoi. Do takiej rywalizacji nie można stanąć na luzie, bo ona wciąga (jest już na ten temat poważna literatura), trzeba zrobić rachunek zysków i strat. Oczywiście, kolacja ze znajomymi, kieliszek wina z kobietą lub lektura grubej książki to dobry pretekst, by wyjąć wtyczkę z prądu, ale mrowienie w tyle głowy pozostanie. Tak zaczyna się uzależnienie, które może zmienić życie, wiem coś o tym, bo rozmawiałem z kilkoma twitterowymi narkomanami.

Jednak nie mam złudzeń, oni wygrają ten mecz, a niespieszna refleksja staje się coraz mniej potrzebna.

Ponad ćwierć wieku temu moja ulubiona maszynistka (był kiedyś taki zawód) mawiała dziennikarzom dyktującym jej teksty przez telefon: „Kto szybko daje, ten dwa razy daje". Wtedy nikomu się aż tak bardzo nie spieszyło, a dziś to jest świetny tweet.