Na sportowo-politycznym podwórku trudno znaleźć lepszy dowód, że czasy się zmieniły, niż właśnie stosunek do organizacji igrzysk.
Kiedyś miasto kandydat leżało plackiem u stóp członków MKOl, którzy bez żenady z tego korzystali, dziś jeśli ktoś się zgłasza, ma też własne postulaty i przede wszystkim liczy każdy grosz. Kiedy Paryż kilkakrotnie przegrywał olimpijską rywalizację (ostatnio w roku 2005 z Londynem), rozdzieraniu szat nie było końca. Szukano winnych polityków, wskazywano na skutecznych lobbystów rywali, jednym słowem była to klęska Francji.
Dziś Paryż znów się zgłasza, ale nieśmiało, socjalistyczna mer stolicy Anne Hidalgo zachowuje się tak, jakby stąpała po cienkim lodzie. Przeprowadziła konsultacje we wszystkich dzielnicach, referendum jest sprawą pewną, trwają tylko dyskusje, jaki będzie miało zasięg terytorialny. I najważniejsze: nie ma mowy o żadnym dyktacie MKOl. Igrzyska mają być takie, na jakie Paryż stać, i trzeba zadbać, by miasto naprawdę na tym skorzystało.
Tylko w ten sposób można przekonać opinię publiczną, a sondaże są niepokojące, bo wszyscy wiedzą jedno – koszty zawsze są przekraczane. Większość paryżan uważa, że stolica ma pilniejsze sprawy do załatwienia, nikt nie daje się omamić tezie, że przyjedzie więcej turystów, bo sportowe imprezy potencjalnych przybyszów raczej odstraszają, niż przyciągają (do Chin i Anglii w olimpijskich latach 2008 i 2012 przyjechało mniej turystów niż zwykle).
MKOl widzi tę zmianę nastawienia, jego szef Thomas Bach deklaruje, że igrzyska muszą być mniej kosztowne, przyjęto nawet w tej sprawie specjalny program, ale na wiarę w reformy trzeba poczekać.
Mieszkańcy Rzymu, Hamburga i Bostonu (kontrkandydaci Paryża do organizacji igrzysk 2024) są propozycjom władz miejskich raczej przeciwni i jeśli nie uda się ich przekonać, być może trzeba będzie także letni olimpijski ogień przehandlować nuworyszom szukającym nobilitacji dla swych pieniędzy lub dyktatorom (często to ci sami ludzie – dwa w jednym). Stolica Azerbejdżanu Baku wzięłaby igrzyska bez żadnego referendum.
Kryzys finansowy, globalny internet, dzięki któremu łatwiej zweryfikować mit o wielkich korzyściach, jakie daje organizacja imprez sportowych, rosnący sceptycyzm opinii publicznej wobec koncernów takich jak FIFA, UEFA czy MKOl powodują, że igrzyska czy mundiale postrzegane są nie tylko jako święto. Konieczność wybudowania toru bobslejowego czy stadionów, jak w Manaus lub Brasilii na ostatnie piłkarskie mistrzostwa świata, to absurdy widoczne gołym okiem.