Na sportowo-politycznym podwórku trudno znaleźć lepszy dowód, że czasy się zmieniły, niż właśnie stosunek do organizacji igrzysk.
Kiedyś miasto kandydat leżało plackiem u stóp członków MKOl, którzy bez żenady z tego korzystali, dziś jeśli ktoś się zgłasza, ma też własne postulaty i przede wszystkim liczy każdy grosz. Kiedy Paryż kilkakrotnie przegrywał olimpijską rywalizację (ostatnio w roku 2005 z Londynem), rozdzieraniu szat nie było końca. Szukano winnych polityków, wskazywano na skutecznych lobbystów rywali, jednym słowem była to klęska Francji.
Dziś Paryż znów się zgłasza, ale nieśmiało, socjalistyczna mer stolicy Anne Hidalgo zachowuje się tak, jakby stąpała po cienkim lodzie. Przeprowadziła konsultacje we wszystkich dzielnicach, referendum jest sprawą pewną, trwają tylko dyskusje, jaki będzie miało zasięg terytorialny. I najważniejsze: nie ma mowy o żadnym dyktacie MKOl. Igrzyska mają być takie, na jakie Paryż stać, i trzeba zadbać, by miasto naprawdę na tym skorzystało.