Nie ma natomiast wątpliwości, że dla dwojga naszych gwiazdorów – Agnieszki Radwańskiej i Jerzego Janowicza – tegoroczny Wimbledon będzie turniejem prawdy.
Smutną zimą i podczas jeszcze smutniejszej dla nas wiosny na kortach ziemnych, po kolejnych porażkach, w głowie kołatała się tylko jedna myśl: aby do trawy, jeśli tam będzie dobrze, może jeszcze zaświeci słońce na naszej tenisowej ulicy.
Wszyscy pamiętamy wspaniałe lata 2012 i 2013, gdy Radwańska była najpierw w finale, a po roku w półfinale. Tej półfinałowej porażki z Sabiną Lisicką chyba najbardziej żal. Gdy pomyśli się, że wówczas Wimbledon wygrała tenisowa chałupniczka z Francji Marion Bartoli, której na samą myśl o spotkaniu z Radwańską plątały się nogi (w siedmiu meczach z Polką wygrała tylko jednego seta i było to przy pierwszym ich spotkaniu), to tego turnieju nie sposób wspominać bez satysfakcji podszytej smutkiem. Rok wcześniejszy finał z Sereną Williams tak gorzkiego osadu nie zostawił, bo Serena to Serena i porażka z nią jakby się nie liczy, bo przecież wygrać nie sposób.
Najbardziej z naszego punktu widzenia wzruszającym meczem w historii Wimbledonu był ćwierćfinał z roku 2013, w którym spotkali się Jerzy Janowicz i Łukasz Kubot. Pamiętamy polską flagę, tytuły europejskiej prasy o „polskim Wimbledonie", głos Bohdana Tomaszewskiego, który wspominał przedwojenną finalistkę Jadwigę Jędrzejowską, Józefa Hebdę, Ignacego Tłoczyńskiego...
To był najlepszy czas polskiego tenisa i mieliśmy prawo mieć nadzieję, że wszystko, co jeszcze lepsze, dopiero przed nami. Po turnieju bohaterów Wimbledonu przyjmował prezydent Bronisław Komorowski, ktoś nawet powiedział, że po raz drugi wygraliśmy bitwę o Anglię, a prezes Polskiego Związku Tenisowego Krzysztof Suski obiecywał, że zbuduje potęgę, o jakiej nam się nie śniło.