Pod względem sportowym pokazał wielką klasę, pod górę już przy pierwszej okazji uciekł równie fantastycznie jak przed laty Lance Armstrong. Ale chyba nikt, kto czyta światową prasę (poza brytyjską) i ogląda telewizję, nie powie, że Froome wizerunkowo coś na szosach Francji wygrał. Wprost przeciwnie - jego nazwisko, do tej pory dla większości kibiców moralnie obojętne, stało się symbolem hydry, której nie sposób definitywnie urwać łba. Kiedy wygrywał wielki poprzednik Froome'a w grupie Sky Bradley Wiggins i sam Froome w roku 2013, aż tak wielu wątpliwości nie było. Świat uwierzył, że brytyjski medialny mastodont przeznacza ogromne pieniądze na kolarstwo i nie żąda zwycięstw za wszelką cenę. Mało tego, supergrupa Sky powstała pod hasłem: zrywamy z dziedzictwem Armstronga, pokazujemy, że można zwyciężać bez dopingu. To się dobrze sprzedawało, tym bardziej że zarówno Wiggins, jak i Froome to ludzie o życiorysach niebanalnych. Obaj powtarzali, że można ich kontrolować w dzień i w nocy, bo nie mają nic na sumieniu.