To, co działo się w Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej (IAAF) podważa nie tylko wiarę w sens walki z dopingiem, lecz wiarę w sens sportowej rywalizacji w ogóle, gdyż ci, którzy mieli stać na jej straży okazali się złoczyńcami. Jedna rzecz jest charakterystyczna we wszystkich ostatnich aferach (Lance Armstrong, FIFA, teraz IAAF) wykrywanych dzięki mediom i państwowym organom ścigania: śledczy jednym głosem mówią o moralnej zgniliźnie sportu rządzonego przez ludzi skorumpowanych do szpiku kości.
W lekkoatletyce zorganizowano system, w którym wielkie pieniądze angażowane w walkę z dopingiem nie tylko szły na marne, lecz jeszcze wzbogacały złodziei w fotelach prezesów. Złapać sportowca na przestępstwie, a następnie szantażować go wynikami badań i zmuszać do zapłaty, to wydawało się możliwe tylko w świecie mafijnym, ale niestety sport zbliżył się niebezpiecznie do tego świata.
Na pierwszym planie afery jest Rosja, to nie przypadek, ale niestety prawie nikt nie ma prawa, by pierwszy cisnąć w Rosjan kamieniem. Zresztą tylko czekać na ich reakcję, już padają z Moskwy pytania o dopingową uczciwość Zachodu, jak pokazuje afera FIFA wyjęcie jednej cegły z tego muru powoduje ruinę całej budowli.
Ze swoim poczuciem wyższości nie może obnosić się nawet lord Sebastian Coe, obecny szef światowej lekkoatletyki. Podczas organizowanych przez niego igrzysk w Londynie (2012) bohaterem Brytyjczyków był biegacz Mo Farah, a jego trener jest dziś farmakologicznie więcej niż podejrzany. Sam Coe zdobywał medale na igrzyskach w Moskwie (1980), przed którymi - jak wykazał film BBC - doping podawał sportowcom lekarz brytyjskiej federacji.
W lekkoatletyce ostatnich lat prawie nie ma ludzi o czystych rękach i sumieniach. Gdy skończył się państwowy doping NRD, zaczął się globalny wyścig do kasy napędzany farmakologią, który wygrali najbardziej bezwzględni przestępcy.