Opowiadała o biegaczu Zdzisławie Krzyszkowiaku, który mimo trudów i przeszkód zdobył na igrzyskach w Rzymie złoty medal olimpijski. Autora znałem z radia. Kiedy opowiadał o biegach Krzyszkowiaka, Jerzego Chromika i Mariana Foika, o rzutach dyskiem Edmunda Piątkowskiego i oszczepem Janusza Sidły, o skokach Józefa Szmidta, widzieliśmy to wszystko, jakbyśmy siedzieli na trybunach stadionów w Melbourne, Sztokholmie, Rzymie, Tokio. A po takich transmisjach sami wychodziliśmy na podwórka, boiska i łąki, gdzie organizowaliśmy własne olimpiady.
Mniej więcej w tych samych czasach Andrzej Janisz biegał jeszcze w krótkich majtkach za orkiestrą Ochotniczej Straży Pożarnej w Falenicy. Nie znałem go wówczas. Także trochę później, kiedy został kolegą z klasy mojej młodszej siostry, był szczawikiem, na którego nie zwracałem uwagi. Kiedy ja miałem 17 lat i grałem w klubie Hutnik Falenica, on jako dziesięciolatek dopiero o tym marzył.
W miarę upływu czasu różnica wieku zaczęła się zacierać. Oczywiście fakt, że był kolegą siostry, stawiał go w moich oczach w nieco lepszej sytuacji. Ale sam też na to pracował. Zazdrościłem mu trenera, którym w Hutniku był Antoni Mahseli, legenda Legii, reprezentant Polski, podczas gdy mnie trenował tylko brat innego legionisty Tośka Trzaskowskiego. Andrzeja interesowało wszystko, co związane było z piłką. Kiedyś wpadł do mojego drewnianego domku, gdzie na szafce leżał plastikowy cylinder Feyenoordu, na ścianach wisiały kolorowe plakaty drużyn włoskich, flaga Ajaksu, pod sufitem wielka flaga Legii zdjęta z masztu na Żylecie, która jeszcze wtedy była zwykłą trybuną otwartą. Ja tego nie pamiętam, on mówi, że po tej wizycie nie mógł spać.
Z mojego punktu widzenia Andrzej dobrze mieszkał, przy ulicy Kłodzkiej tzw. osiedla, gdzie murowane fińskie domki zajmowała inteligencja, wobec której ja, mieszkaniec świdermajera po drugiej stronie torów, czułem się gorzej. Jednak wszelkie różnice między chłopakami z Falenicy zacierały klub i kościół na górce. U stóp schodów, przy ulicy Bartoszyckiej, zbieraliśmy się na pasterce, rezurekcjach lub niedzielnych mszach o 9. Tam, równolegle z naszym zaangażowaniem w liturgię, toczyły się piłkarskie dyskusje, snuliśmy marzenia o wielkich stadionach, nieosiągalnych w epoce małej stabilizacji.
Minęły kolejne lata, w czasie których Andrzej podrósł na tyle, że stał się moim rówieśnikiem. Pracował w Polskim Radiu pod okiem m.in. Bohdana Tomaszewskiego. Ja – w różnych redakcjach. Kiedy spotykaliśmy się na stadionach Paryża, Seulu, Wembley czy Jokohamy, budziła się w nas nostalgia i rozpierała duma, że nasze, chłopaków z Falenicy, marzenia się spełniły.