Gdzie zastał pana stan wojenny?
W Rzymie. Pojechaliśmy z żoną na siedmiodniowy urlop, na zaproszenie Romy. O tym, co się dzieje w kraju, dowiedzieliśmy się na lotnisku, z soboty na niedzielę. Samolot do Warszawy był najpierw opóźniony o dwie, potem pięć godzin, w końcu odlecieliśmy do kraju dwa dni później. Jeszcze na lotnisku zgłosiło się do mnie siedem drużyn, proponując, że jeśli nie wrócę do Polski ze względów politycznych, to załatwią mi pozwolenie na grę we włoskiej lidze. I to w ciągu miesiąca. W kraju została nasza córka. Nie miałem złudzeń, że chcą wykorzystać moje problemy dla swoich interesów. Wszystkie kluby, które mi to proponowały, wciągnąłem na swoją czarną listę. Romy na niej nie było. Kiedy wróciłem do Polski, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. W drodze z Warszawy do Łodzi milicja zatrzymywała nas z pięć razy. (...)
Do 55. minuty meczu z Peru waliliście głową w mur. Wtedy pierwszego gola strzelił Smolarek. Co pan krzyknął w stronę trybun, kiedy strzelił pan trzecią bramkę?
Jedno zdanie. „Teraz możecie mnie w dupę pocałować". Bo wie pan, to było tak, k...a, żenujące, że w głowie się nie mieści. Miałem 26 lat, wróciłem do kraju w stanie wojennym, byłem Polakiem, kochałem Polskę, zawsze dla niej grałem. Nigdy na nic się z „cichociemnymi" nie umawiałem, a oni po dwóch remisach robią ze mnie głównego winowajcę „dramatu". To była czysta żywa propaganda. Schodzimy do szatni na przerwę, a tam już różni działacze wsadzają łby, bo chcą nas dopingować. Mówimy: „Panowie, spokojnie, jeszcze jest 45 minut", i ich wyrzuciliśmy. Tak się we mnie zagotowało, że nie wytrzymałem i swoje powiedziałem.
Druga połowa to był koncert. W ciągu 21 minut strzeliliście pięć bramek.
Ja tę drugą połowę i tamte gole na okrągło mógłbym oglądać. Zagraliśmy jak z nut. Akcja, kiedy podaję piłkę piętą Andrzejowi Buncolowi, a ten strzela pod poprzeczkę, była naprawdę cudownej urody.
Ale mecz życia wyszedł panu z Belgią.
Tak, to był mój bilet do sławy. Choć niewiele brakowało, żebym nie zagrał, bo dzień przed meczem miałem gorączkę. Takich meczów, kiedy wychodziło mi wszystko, parę jeszcze zagrałem, ale z Belgią zagraliśmy rzeczywiście kapitalnie. (...)
„Zbysiu, przyhamuj! Więcej tracisz, niż zyskujesz" – tak mówił do pana Antoni Piechniczek.
Jestem człowiekiem, który lubi słuchać. Jak ktoś mnie przekona do swoich argumentów albo coś mądrego podpowie, staram się z tego korzystać. Piechniczek często mówił: „Zbyszek, nie walcz, k...a, z tymi działaczami, to strata czasu. Tracisz tylko siłę, żeby dmuchać w trąbę, a muzyki z tego nie będzie". Miał rację, ale jako młody człowiek nie mogłem patrzeć na to, co się działo wokół kadry. Na każdy wyjazd reprezentacji jechał co najmniej jeden „cichociemny", który pisał na nas raporty.
Czytał je pan?
Czytałem tę moją „księgę" w IPN. I powiem panu, że to jest żałosne, że kraj, dla którego tyle zrobiłem, wysyła takiego „cichociemnego", który opisuje, że nie jest w stanie mnie opanować, a ja nie chcę współpracować. Choć to akurat prawda, bo nie byłem skłonny kolaborować. (...)
Dlaczego w Meksyku się nie udało?
Na tamtym mundialu był inny system rozgrywek. Po wyjściu z grupy trafiliśmy na Brazylię. Nikt już nie pamięta, że w pierwszych 35 minutach trafiliśmy w słupek i poprzeczkę. Ale potem sędzia sprezentował Brazylijczykom karnego. Wykorzystany przez Socratesa ustawił mecz i mimo że rozegraliśmy jedno z najlepszych spotkań na turnieju, przegraliśmy 0:4. To był też czas wymiany pokoleń. Do kadry wchodziła młodzież: Urban, Dziekanowski, Tarasiewicz. W Meksyku mieszkaliśmy i graliśmy w ciężkich warunkach. Mówiło się, że „jednostka treningowa wynosiła cztery kilo", tyle traciliśmy podczas treningu przy 98-procentowej wilgotności. Nie byliśmy przygotowani na taki klimat. Kiedy w Guadalajarze grali nasz hymn, po minucie miałem spalone uszy od słońca. Rozglądałem się wokół i nie widziałem ani centymetra cienia. Myślę sobie: co jest grane? Dopiero gdy podniosłem nogę, zobaczyłem kawałek. Słońce padało niemal pionowo.
Konsekwencje meksykańskiej porażki były fatalne dla naszej piłki.
Na kolejne mistrzostwa pojechaliśmy dopiero 16 lat później. Błędem była rezygnacja Antoniego Piechniczka.
Pan też za wcześnie zrezygnował.
Po odejściu Piechniczka chciałem dalej grać. Tylko że przyszedł trener Wojciech Łazarek.
Zabrakło chemii?
Jakiej chemii? To było przedszkole, nie reprezentacja. Kadra za jego czasów wyglądała niepoważnie, mimo że mieliśmy kapitalny potencjał. Pokolenie Tarasiewicza, Urbana, Dziekanowskiego, Koseckiego, Ziobera, Wdowczyka czy Kubickiego. Tym chłopakom zabrakło trenera oraz lidera.
Pan był liderem.
Mógłbym nim zostać, ale nie zostałem. U Łazarka zagrałem dwa mecze. W Rotterdamie z Holandią okazało się, że trener nie ma środkowego obrońcy. W porządku, mówię, będę stoperem. I udało się powstrzymać takiego Gullita, był remis. Sytuacja powtórzyła się w meczu z Irlandią Północną. To już było naprawdę śmieszne, powiedziałem więc „dziękuję" i dałem sobie z reprezentacją spokój. (...)
Boniek, Lubański czy Deyna? Który był największy?
Pamiętam, że jak byłem we Włoszech albo w Stanach, Kaziu Deyna przyjeżdżał do mnie na trzy, cztery dni. Już wtedy czułem, że miał problemy finansowe, że lubi hazard. Czasami się zastanawiam, czy jego nagła śmierć na autostradzie w Kalifornii nie była ucieczką od życia. Nie wiem. Kaziu był znakomitym piłkarzem. Lato też był świetny, tylko że on nie miał techniki Deyny. Z drugiej strony, gdyby Kaziu biegał tak szybko jak Grzesiek, to czy byłby taki świetny technicznie? To jest jak z jazdą samochodem. Gdy się jedzie 20, 30 kilometrów na godzinę, kierownicą można wyczyniać cuda, ale jak się pruje 150 lub 200, to każdy ruch może sprawić, że wypadniesz z drogi. Piłkarze, którzy grają szybko, wcale nie muszą być gorsi technicznie, tyle że ta szybkość sprawia, iż częściej popełnia się błędy. Z kolei Włodek Lubański był niezwykle elegancko grającym piłkarzem. Wyglądał jak Eusebio. Nawet jak biegał, to robił to z wielką klasą. Ernest Pohl był fantastycznym piłkarzem, ale miał twarz pijaczka i biegał przygarbiony. Włodek wyglądał przy nim jak piękny łabędź.
A co z pytaniem?
Wie pan, prawda jest taka, że o wielkości decyduje liczba trofeów w gablocie.
Fragment książki Bogdana Rymanowskiego „Gracze", którą wydało właśnie wydawnictwo Zysk i S-ka. Autor, dziennikarz, prezenter, gospodarz programów publicystycznych TVN, rozmawia z najbarwniejszymi polskimi piłkarzami ostatniego półwiecza. Poza Bońkiem rozmówcami Rymanowskiego są: Włodzimierz Lubański, Jan Tomaszewski, Jan Banaś, Grzegorz Lato, Adam Musiał, Jerzy Brzęczek, Jan Urban, Roman Kosecki, Marek Citko, Andrzej Iwan, Władysław Żmuda i Robert Lewandowski.
W poniedziałek 27 czerwca rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku:
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95