Absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, doktor nauk politycznych zaczynał od pisania tekstów do gazet w swojej rodzinnej Łodzi. Jeszcze jako student pracował w „Przeglądzie Sportowym”, skąd w roku 1952 trafił do Polskiego Radia. Spędził tam prawie 30 lat. Po ogłoszeniu stanu wojennego nie przedłużono mu przepustki i zawsze honorowy Tuszyński już progu radia nie przekroczył.
A to właśnie radio przyniosło mu niezwykłą popularność, porównywalną tylko do tej, jaką cieszył się Bohdan Tomaszewski. Tomaszewskiego nazywano „poetą mikrofonu”, Tuszyński był jego pierwszym bardem. Wiedział wszystko o kolarstwie, a jego transmisje z Wyścigów Pokoju, z tymi z pokładu helikoptera, znalazły poczesne miejsce w archiwum Polskiego Radia. To on był pomysłodawcą Studia S-13. Dziennikarze łączyli się na antenie z arenami igrzysk olimpijskich znacznie wcześniej niż zaczęła to robić telewizja. Ale także ze stadionami, na których rozgrywano mecze ligowe lub inne zawody. Uczniami Bogdana Tuszyńskiego w Polskim Radiu byli między innymi Włodzimierz Szaranowicz i Dariusz Szpakowski.
Kiedy przestał pracować w radiu, zaczął pisać więcej książek. Ma ich w dorobku ponad 30, a każda wnosi coś nowego do historii sportu i dziennikarstwa. Naszemu środowisku poświęcił trylogię o pracy w prasie, radiu i telewizji oraz leksykon „Bardowie sportu”. W kilku innych książkach opisał historię kolarstwa w Polsce, Tour de Pologne i Wyścigu Pokoju. Jest autorem wznawianego co cztery lata „Leksykonu olimpijczyków polskich”. Dwie książki poświęcił polskim sportowcom, którzy ponieśli śmierć podczas wojny, a specjalną Januszowi Kusocińskiemu.
Ponad 20 lat temu przeprowadził się z Czerniakowa do Wiązowny, gdzie pisał w ciszy pod sosnami. Jako jeden z niewielu dziennikarzy sportowych osiągnął mistrzostwo w pracy z mikrofonem i piórem. Czterokrotnie zdobywał Złote Pióro, najważniejszą nagrodę w dziennikarstwie sportowym.
Problemy zdrowotne Bogdana Tuszyńskiego rozpoczęły się od niewinnej zabawy. Latem 1981 roku, na stadionie Legii stanął w bramce drużyny dziennikarzy w meczu z aktorami. Kilka minut po rozpoczęciu gry Władysław Komar zwalił się całą siłą na wyprostowaną nogę Tuszyńskiego, nie wiedząc, że właśnie zrywa mu wiązadła. Nieświadomi dramatu widzowie bili brawo, bo sądzili, że to wszystko dla żartu, a nasz bramkarz, który miał wtedy już 49 lat odjechał karetką na sygnale do szpitala, gdzie spędził kilka miesięcy. Od tamtej pory chorował, po każdej książce mówił, że to już ostatnia, po czym pisał następną.