Miał być największy hit ćwierćfinałów Ligi Mistrzów, starcie godnych siebie rywali, wyrywanie sobie najmniejszych przewag. Można się było spodziewać ataków Bayernu, ale nie tego, że po Juventusie przejedzie walec, że zawiedzie wszystko, co daje mistrzowi Włoch siłę, że porażka 0:2 będzie się wydawała łagodna, bo mogło być i 0:4.
Juve było niepokonane w Europie od 18 meczów, ostatnie pięć wygrało do zera, tworzyło całość lepszą od części, a wczoraj w Monachium po prostu rozpadło się na kawałki. Każdy grał sobie, biegając w panice, goniąc za rywalami, którzy wszystko robili jak w transie. Juventus stracił gola już po 23 sekundach, po strzale Davida Alaby z daleka i rykoszecie. Do końca meczu nie podniósł się z desek. Antonio Conte, zwykle żywioł szalejący przy ławce trenerskiej, tym razem stał ze zbolałą miną i nijak drużynie nie pomógł. Źle ją ustawił, źle nią kierował, nie zrobił zmian, póki Bayern nie strzelił drugiego gola. A potem wymienił obu napastników, co było szansą na upewnienie się, że Alessandro Matri i Fabio Quagliarella w ogóle wyszli na boisko. Ataku nie było, obronę niszczyły nerwy, Andrea Pirlo nie rozgrywał, bo nie miał piłki, a gdy już do niej dopadał, mylił się jak przy pierwszym golu, gdy podał do rywali. Gianluigi Buffon przy pierwszej bramce został zmylony przez rykoszet, ale z drugiej bramki już się nie wytłumaczy, bo odbił piłkę pod nogi Mario Mandżukicia (Chorwat ruszał z minimalnego spalonego), a ten podał do stojącego przed pustą bramką Thomasa Muellera. Arturo Vidal, jedyny pomocnik Juve, który był wczoraj gotowy na wojnę, dostał żółtą kartkę i nie zagra w rewanżu. To samo spotkało Stephana Lichtsteinera, obrońcę ważnego dla Juventusu jak Łukasz Piszczek dla Borussii. Trudno sobie wyobrazić, jak Juventus ma się w ogóle za tydzień zabrać do odrabiania strat. Gdyby nie nieskuteczność Arjena Robbena – zmienił kontuzjowanego już w 13. minucie Toni Krossa i był jak tornado, ale strzelał w Buffona albo niecelnie – można by ogłaszać pierwszego półfinalistę.
W drugim meczu – sami ranni, nikt nie może być do końca zadowolony, i nic jeszcze nie jest pewne. Barcelona dwa razy traciła prowadzenie, remis 2:2 na wyjeździe wydaje się dla niej znakomity, tyle że nie za taką cenę. Leo Messi strzelił gola na 1:0 po pięknym podaniu Daniego Alvesa, ale musiał zejść z boiska w przerwie, co mu się nie zdarzyło od lat. Ma kontuzję mięśnia uda i ponoć aż trzy tygodnie przymusowego odpoczynku przed sobą. To oznacza, że nie zagrałby nie tylko w rewanżu, ale i pierwszym półfinale, jeśli Barca do niego awansuje. Nie będzie w rewanżu Javiera Mascherano, bo dostał żółtą kartkę, a z boiska i tak trzeba go było znieść na noszach.
Mascherano prawdopodobnie nie zagra przez półtora miesiąca, Carles Puyol się leczy, a obrona już w Paryżu wyglądała bardzo krucho, poza Victorem Valdesem, który tydzień temu był w Paryżu bohaterem reprezentacji Hiszpanii, a teraz Barcelony. Ezequiel Lavezzi w pierwszych minutach trafił w słupek i razem z Lucasem Mourą i Zlatanem Ibrahimoviciem jeszcze wiele razy nie dawali Barcelonie spokoju. Zlatan wprawdzie po dobrym początku na długie minuty stracił impet, już były spisane recenzje, że znów zawiódł w wielkim meczu, znów go przerósł plan zemszczenia się na Barcelonie. Ale w drugiej połowie Szwed strzelił gola i asystował przy bramce na 2:2. Strzelał po spalonym, sędzia Wolfgang Stark nie miał dobrego dnia, ale wyniku nie wypaczył. To tutaj, a nie w Monachium, spotkali się rywale godni siebie. A Thiago Silva grał w obronie PSG tak, że katarscy szejkowie nie pożałują ani euro z wydanych na niego milionów. Choć akurat w tej parze, z pieniędzmi Qatar Sports Investments po obu stronach, cokolwiek stanie się za tydzień, szejkowie będą zadowoleni.
Bayern Monachium – Juventus Turyn 2:0 (1:0).