Na początku był chaos. Potem też był chaos. A na końcu czyste szaleństwo, strach Borussii, pośpiech Realu i pierwszy raz w Lidze Mistrzów trzech Polaków w finale. Jose Mourinho elegancko pogratulował awansu Juergenowi Kloppowi, Robert Lewandowski wyściskał Sergio Ramosa, wydelegowanego tego wieczoru, by zrobić mu na boisku piekło, z powodzeniem. Jakub Błaszczykowski do wywiadów po meczu stanął w koszulce z napisem „Wembley Calling". A szef Borussii Joachim Watzke opowiadał, jak przy 0:2 wyszedł i zamknął się w toalecie.
Finał na Wembley wzywał i wezwał, z Bayernem lub Barceloną zagra 25 maja Borussia. 4:1 z pierwszego meczu ledwo wystarczyło, choć nikt przecież nie powie, że ten awans jest niezasłużony. I to mimo że akurat w rewanżu nic nie działo się według zasług, ani według logiki. Real był fantastyczny na początku meczu, ale wtedy został bez gola. Borussia przetrwała ten szturm, przetrwała stratę Mario Goetze, który szybko zszedł z powodu kontuzji i od początku drugiej połowy dawała Realowi lekcję. Ale też nie strzeliła bramki, nawet tej jednej dającej gwarancję awansu, choć sytuacje miała niesamowite. Ilkay Gundogan strzelał właściwie do pustej bramki, ale tak źle, że zdołał trafić w Diego Lopeza. Aż w 82. minucie pod poprzeczkę strzelił rezerwowy Karim Benzema i wszystko zawirowało.
Real poczuł krew, Borussia wpadła w panikę. Przetrwać, to był jedyny plan. Takiej jej jeszcze w tym sezonie Ligi Mistrzów nie widzieliśmy: bez pomysłu co zrobić z piłką, jak ją na dłużej przytrzymać, nie licząc tych kilkudziesięciu sekund po golu, gdy piłkę złapał Roman Weidenfeller i nie chciał oddać, póki jej rywale nie wyrwali i kilkunastu urwanych dzięki zmianie, gdy Juergen Klopp wprowadzał Felipę Santanę. To były jedyne momenty w końcówce, gdy Borussia była w miarę bezpieczna. A gdy w 88. minucie na 2:0 strzelił Sergio Ramos, znów pod poprzeczkę, zapachniało rewanżem z Malagą. Wtedy Borussia w nieprawdopodobny sposób wydarła awans, teraz jej mogli wydrzeć. Nie wydarli, choć do oblężenia pola karnego BVB włączył się już i bramkarz Diego Lopez.
Zwykle się w takich sytuacjach pisze, że goniącemu zabrakło czasu. Ale to byłaby nieprawda. Realowi zabrakło wytrwałości, by szukać szczęścia nawet po tych pechowych pierwszych minutach. Zapadł w letarg, stracił wiarę w odrobienie strat, gdy Weidenfeller intuicyjnie bronił strzały Gonzalo Higuaina i Cristiano Ronaldo, a Mesut Oezil strzelił z bliska obok słupka. A może zabrakło też i sił, by cały czas trzymać ręce na gardle rywala. To potrafił tylko Sergio Ramos, cień Lewandowskiego, okładający go łokciem, traktujący z biodra, prowokujący. Jakby chciał pokazać, że nikt Realowi nie będzie czterech goli strzelał bezkarnie. Robert mógł i w rewanżu zdobyć bramki. W pierwszej połowie źle trafił z woleja, w drugiej uderzył w poprzeczkę, a kolejny jego strzał zablokowali rzucając mu się pod nogi Sergio Ramos i Michael Essien.
W końcówce Lewandowski został zmieniony. Na boisku został za to do końca Łukasz Piszczek, czyli ten z dortmundzkich Polaków, którego występ w tym meczu był najbardziej wątpliwy. Ale medycy z Dortmundu znów dokonali jakiegoś cudu i piłkarz mający problemy z biodrem był w stanie jeszcze w doliczonym czasie ze stoickim spokojem zabrać piłkę Cristiano Ronaldo. Jeśli ktoś chce symbolu niemieckiej dominacji nad Hiszpanami w półfinale, niech weźmie właśnie Piszczka, sprintera i długodystansowca w jednym. Bo i Borussia i Bayern swoich rywali zabiegały do obłędu.