W niedzielę byli na meczu w Klagenfurcie, w poniedziałek rano przyjechali do Bad Waltersdorf, żeby obejrzeć z bliska polskich piłkarzy na treningu. Niestety, trening był otwarty dla prasy, ale zamknięty dla kibiców. Kilkadziesiąt osób stało więc pod Thermenstadion, złorzecząc na PZPN. Decyzję o utajnieniu ćwiczeń, w których nie ma niczego tajnego, podjął jednak nie PZPN, tylko sztab szkoleniowy, chcąc mieć spokój. Argument, że piłkarze ćwiczą za zamkniętymi drzwiami, żeby potem lepiej wypaść przy widowni, nie trafia do tych, którzy biorą urlopy, wydają pieniądze, aby dotknąć od święta tych, z którymi myślami są na co dzień.
Wśród takich kibiców wielu przyjechało z Niemiec. Samochody udekorowali flagami polskimi i niemieckimi, noszą białe lub czerwone koszulki reprezentacji. Po przegranych meczach Polski z Niemcami upokarzają ich niemieccy pracodawcy. To już kolejne pokolenie emigrantów, których w Niemczech uważa się za “Polaczków”, a w Polsce za “Szwabów”.
Przed laty, gdzieś w Zabrzu czy na Ligocie w Katowicach, bawiłem się z dawnymi piłkarzami Górnika, Ruchu, Katowic, Szombierek, którzy jak sobie popili, to śpiewali niemieckie piosenki. A kiedy już wyjechali do “Rajchu”, to na takich spotkaniach śpiewali "Karolinkę” i "Szła dzieweczka do laseczka”. Opowiadał mi Waldemar Podolski, ojciec Łukasza, były piłkarz Szombierek, że przed meczami z Polską jego syn ma problem. Urodził się w Gliwicach, jeździ tam dwa razy w roku do babci, mówi trochę po polsku, mimo że wyjechał ze Śląska jako przedszkolak. - Tato - mówił ojcu przed meczem na mundialu w Dortmundzie - chciałbym, żebyśmy wygrali, ale wolałbym, żeby ktoś inny strzelił bramkę”. Wtedy mu się udało, w niedzielę nie. Zdobył dwa gole, ale nie wyglądał na szczęśliwego.
Nie jestem przekonany, czy gdyby pan Orzechowski przeczytał ten tekst, cokolwiek by z niego zrozumiał.