W terminalu numer 3 zmieściłyby się dwa Pentagony. Stalowo-szklaną konstrukcję projektował Norman Foster, a rząd Chin zapłacił ponad 3 miliardy dolarów, by pekińskie lotnisko mogło się chwalić największym budynkiem na świecie. To w nim goście igrzysk stawiają swój pierwszy krok w Chinach. Wczoraj przyleciał tutaj kolejny czarterowy samolot z polskimi olimpijczykami.
Przywiózł stu kilkunastu sportowców, m.in. siatkarki, reprezentację lekkoatletyczną, szermierzy. Niedługo później wylądował inny, z piłkarzami ręcznymi wracającymi ze zgrupowania w Korei. Dla lekkoatletów to była tylko stacja przesiadkowa, na razie będą trenowali w japońskim Kochi. Pozostali ruszyli w drogę do wioski olimpijskiej. Nie musieli jechać daleko, by się przekonać, że trafili do innego miasta niż to, które znają z filmów, przewodników, nawet ze zdjęć, które widzieli ostatnio w gazetach. Pierwsze pytanie: gdzie jest ten smog?
Monika Pyrek słyszała, że widoczność nie będzie przekraczała 30 metrów, a jak mówi, na rozbieg z tyczką potrzebuje trzydzieści kilka. Na razie nie musi się tym martwić. Stając pomiędzy olimpijskim basenem a halą, w której będą walczyli o medale gimnastycy i piłkarze ręczni, można nawet zobaczyć w oddali górski łańcuch położony na północ od miasta. Smog spłynął razem z niedawnymi deszczami i Chińczycy zapewniają, że w najbliższych dniach nie wróci. Jest upalnie i wilgotno, ponad europejską miarę, ale do wytrzymania. Czy deszczowe chmury pojawiły się nad miastem same, czy z czyjąś pomocą, to już inna sprawa. Ale jeśli betonowa pustynia zamieniła się z okazji igrzysk w park, a po otworzeniu okna w hotelu słychać świerszcze, grające z ustawionych na zewnątrz głośników, to wiadomość o ostrzeliwaniu chmur środkami chemicznymi niespecjalnie by dziwiła.
Kto spodziewał się azjatyckiego ataku na wszystkie zmysły, mieszanki zapachów, gwaru, tłoku, będzie na początku rozczarowany. Takich wrażeń trzeba szukać na własną rękę. Zejść ze szlaku igrzysk do starych dzielnic, które ocalały z wielkiej przebudowy, zajrzeć do hutongów, wąskich uliczek pachnących jedzeniem. Zobaczyć nowe fasady sklepów, a obok nich wąskie wejścia na podwórza, wyglądające tak, jakby czas zatrzymał się tam sto lat temu. Główna olimpijska trasa takie miejsca omija. Z lotniska do Olympic Green, czyli ponad tysiąca hektarów parków, lasków, trawników, między którymi stoi sześć najważniejszych aren i wioska dla sportowców, prowadzi sterylna autostrada. Wzdłuż niej ciągnie się pas drzew, a potem wysokich bloków, które pasowałyby do każdego miasta świata. Wioska olimpijska to też osiedle apartamentowców. Gdyby nie flagi w oknach i na balkonach trudno byłoby się domyśleć, kto teraz tam mieszka. Po igrzyskach wprowadzą się nowi lokatorzy, wszystkie mieszkania są już sprzedane.
Dopiero za wioską zaczyna się najważniejsza część Olympic Green, wystawa chińskiej potęgi i światowej architektury. Witajcie w kraju Wielkiego Muru, jedynego dzieła człowieka, które widać z kosmosu: wszystko co związane z igrzyskami musi być największe i zapierające dech. Cena nie grała roli. Jak sztafeta ze zniczem, to koniecznie dookoła świata. Jak biuro prasowe, to tak wielkie, że korytarze w nim przemianowano na ulice. Hall główny to ulica Pekińska, od niej odchodzą mniejsze. Olimpijska pływalnia, czyli Wodny Sześcian, jest otoczona małą fosą, do której po szklanej ścianie spływa woda. Ptasie Gniazdo, czyli główny stadion olimpijski, widziane z bliska robi jeszcze większe wrażenie. Na każdym kroku czeka jakiś symbol. Oskarżacie nas, że rośniemy w potęgę za wszelką cenę, niszcząc przyrodę? To zobaczcie jak o nią dbamy. Koło stacji metra Olympic Green powstało nawet jeziorko z kwiatami pływającymi po wodzie i trzciną przy brzegu. W alei sponsorów igrzysk jeden z pawilonów jest cały obrośnięty trawą. Prawdziwą, podlewaną cały czas.