Jedno nie ulega wątpliwości. Najmniejszą winę za ten stan rzeczy ponoszą sami sportowcy. Mogli przyjąć narzucone warunki, albo rozstać się definitywnie z marzeniem o medalu. Żaden alternatywny sport się nie narodził, wprost przeciwnie, „olimpijska rodzina” ma coraz większą siłę przyciągania, bo jest coraz bogatsza. Trudno składać na barki sportowców odpowiedzialność, do której udźwignięcia nie byli przygotowani.
Kiedy władcy wartych miliardy dolarów olimpijskich kółek przyznają igrzyska łamiącym prawa człowieka Chinom, nie można wymagać, by sportowcy mieli iść pod prąd - pilnować świętych ksiąg barona Coubertina, walczyć zawsze fair i nie brać dopingu. Pretensje do nich moglibyśmy mieć tylko wówczas, jeśli życie wokół nas byłoby uporządkowane według szczytnych olimpijskich ideałów. A wszyscy wiemy, że nie jest. W dniu, gdy zaczyna się największe sportowe święto, warto zapytać po raz kolejny: czy to sport tak bardzo się zmienił, czy to także my się zmieniliśmy i być może żadna ze stron nie jest już w stanie sprostać olimpijskiemu wyzwaniu.
Co pozostało? Przede wszystkim ogromna estetyczna przyjemność w kontakcie z wyczynowym sportem na najwyższym poziomie, powiększona jeszcze przez znakomity telewizyjny przekaz. Bieg na 100 metrów, pływacki wyścig, popisy gimnastyków to dziś dzieła sztuki z dostawą do prawie każdego domu na świecie. By się nimi delektować potrzeba niewiele: wystarczy tylko pilotem wyłączyć funkcje „pamięć” i „wrażliwość”. Niech żyją igrzyska, niech gra telewizor.