- Teraz musi spojrzeć w lustro i dogadać się z tym, którego tam zobaczy. Takie porażki zostają w głowie - mówił po przegranej Krawczyka prezes Polskiego Związku Judo Andrzej Falkiewicz.
A przecież gdyby wygrał z Mongołem Damdinsurenem biłby się o brązowy medal z Ukraińcem Romanem Gontiukiem, tym samym z którym przegrał walcząc o olimpijski finał w Atenach.
Przed czterema laty dramatyczną porażkę polskiego judoki, który prowadząc zdecydował się na jeszcze jeden atak w ostatnich sekundach pojedynku i przegrał, opisywano na wszystkie sposoby, publicznie skarcił go wtedy za brak odpowiedzialności szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego Stefan Paszczyk. A on zwyczajnie nie kalkulował, nie liczył tylko atakował. - To leży w jego naturze. Robert reprezentuje prawdziwe, otwarte, judo. Takie jakie możemy zobaczyć w elementarzu tego sportu - mówił Falkiewicz, gdy kilku dziennikarzy oczekiwało na tego, który po raz kolejny zawiódł.
Kontrola antydopingowa do której wytypowano Polaka przedłużała się w nieskonczoność, Niemiec Ole Bischopf zdążył w finale pokonać idącego od zwycięstwa do zwycięstwa Koreańczyka Kim Jaebuma, a prezes raz jeszcze opowiedzieć o tym co wydarzyło się wcześniej w hali, gdzie walczyli najlepsi na świecie judocy w kategorii 81 kg.
- To nie było dla niego wymarzone losowanie, ale tu nie ma słabych - przekonywał. - Krawczyk też stał na podium mistrzostw świata, a w ubiegłym roku zdobył złoty medal mistrzostw Europy. Był tu jednym z wielu faworytów. Judoka Czarnych Bytom zaczął dobrze, od wygranego przez waza-ari pojedynku z Matthew Jago z RPA. - I już podczas tej walki czułem, że to nie będzie mój dzień. Mój pierwszy atak powinien być ostatnim. Nie wykorzystałem okazji. Ciężko szło od początku - powiedział Krawczyk, gdy już wyszedł do dziennikarzy po spełnieniu wszelkich kontrolnych wymogów.