– Jadę wygrać – mówił przed odlotem do Chin. – Jeśli nie będę wierzył, że mnie na to stać, nie stanę na podium – powtarzał. Bał się tylko kontuzji, która mogła zniweczyć lata treningów, i pecha, który niejeden raz był już obecny w jego życiu. Trener Blanika Andriej Lewit, Ukrainiec z polskim paszportem, pytany o faworytów odpowiadał, że każdy z ośmiu finalistów będzie niebezpieczny, ale najgroźniejszym przeciwnikiem Blanika jest on sam.
– Jeśli wykona oba skoki czysto, tak jak w eliminacjach, powinien stanąć na podium – mówił kilka dni temu. Blanik nie zaprzeczał. – Mogę zdobyć ten medal, stać mnie na to. Nie wiem tylko jakiego koloru – zaklinał rzeczywistość, gdy po raz kolejny padało pytanie o szanse.
National Indoor Stadium to imponujący obiekt. 20 tysięcy miejsc, wszystkie zajęte. Dwa ogromne telebimy, dwie tablice świetlne pozwalają zbliżyć się do czarodziei współczesnego sportu, jakimi są gimnastycy. Jeden z nich to Leszek Blanik, mistrz ryzykownych skoków, brązowy medalista olimpijski z Sydney, złoty ze Stuttgartu. To tam rok temu wywalczył olimpijską kwalifikację, zdobywając mistrzostwo świata. Gdyby nie wygrał, nie byłoby go w Pekinie, tak jak zabrakło go w Atenach. Wtedy też był najlepszy na świecie, ale na igrzyska nie pojechał, bo bezduszny regulamin i małe interesy możnych tego sportu stanęły mu na przeszkodzie.
– Były łzy i żal do całego świata, ale to już przeszłość. Dużo się wtedy nauczyłem, nabrałem dystansu do wielu spraw. Zrozumiałem, że poza skokiem przez konia istnieje jeszcze inne życie. Możliwość startu w Pekinie potraktowałem więc jako prezent od losu, który czasami się ode mnie odwracał. To stawia mnie w komfortowej sytuacji. Niczego już nie muszę, czuję się spełniony i postaram się to wykorzystać – mówił w rozmowie z „Rz” przed wylotem na igrzyska.
Po eliminacjach, w których zajął trzecie miejsce i zapewnił sobie start w finale, wiedział, że będzie skakał jako ostatni. Później dokonano jednak drugiego losowania i przesunięto go na piąte miejsce. Po nim mieli skakać dwaj Rumuni, Flavius Koczi i Marian Dragulescu, a stawkę zamykał Białorusin Dmitrij Kasperowicz. Nie wszyscy wiedzą, że tym, który sprawił, że doszło do powtórnego losowania, był Adrian Stoica, szef Komisji Technicznej Światowej Federacji Gimnastycznej, zresztą też Rumun.