Syn będzie ze mnie dumny

Gimnastyk Leszek Blanik, mistrz olimpijski w skoku, specjalnie dla „Rz” o łamaniu stereotypów, przeżyciach młodego ojca i o tym, dlaczego warto dobrze żyć ze stołem

Aktualizacja: 20.08.2008 07:50 Publikacja: 20.08.2008 02:14

Syn będzie ze mnie dumny

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Widzę, że tasiemka od złotego medalu już trochę się postrzępiła...

Leszek Blanik: Chińska robota. Dawałem go każdemu z polskiej ekipy, kto chciał obejrzeć. Niektórzy są przesądni i wolą nie dotykać. Mówią, że popatrzeć – jak najbardziej, ale dotkną dopiero swojego. Za to jak Chińczycy zobaczą medal, to nie dadzą spokoju. Zatrzymują mnie i ręce im się trzęsą, jak go biorą.

Mały Artur Blanik będzie mógł się bawić medalem, kiedy będzie chciał?

Jak wywojuje swój, będzie mógł robić z nim, co chce. Mój będzie zamknięty w gablotce. Razem ze złotym medalem mistrzostw świata, Europy i brązowym z igrzysk w Sydney.

Rozczulił pan wszystkich, pokazując po zwycięstwie zdjęcie syna.

Trochę mi się pogięło przy wyciąganiu z torby. Artur ma na nim ponad dwa latka, dziś już jest trzylatkiem. Pierwszy raz zabrałem to zdjęcie na mistrzostwa świata w Stuttgarcie rok temu. Liczyłem się z tym, że to mogą być moje ostatnie wielkie zawody, bo mistrzostwa były kwalifikacją olimpijską. Wygrałem i odtąd wożę fotografię ze sobą, ale w Pekinie pierwszy raz zabrałem ją na salę. Taki odruch, nowy szczęśliwy zwyczaj. Mamy trochę tych rytuałów w gimnastyce. Zawsze takie samo wyjście, podobny zestaw rzeczy w torbie.

Na przykład?

Chodzi przede wszystkim o strój, który – z tego co słyszałem – nie spodobał się Jerzemu Kulejowi. Pan Jerzy zawsze był dla mnie wzorem sportowca i olimpijczyka, ale w tej sprawie chyba nie wszystko zrozumiał. Skakałem w czarnej koszulce, a nie biało-czerwonej, ale przecież miałem orła na piersi i Polskę w sercu. W tym stroju zostałem mistrzem świata w Stuttgarcie. Dostałem go jeszcze przed Sydney, ale tam medal zdobyłem w biało-czerwonym. Ten wyciągnąłem z szafy trzy lata temu. Świetnie mi się w nim skacze, czuję się naładowany energią.

W skokach narciarskich – równie ryzykownym sporcie – mówi się, że ślub i pierwsze dziecko to lądowanie o kilka metrów bliżej. U pana odwrotnie, od kiedy urodził się syn, są już trzy złote medale.

Przez całą karierę chciałem łamać stereotypy. Postanowiłem wyprowadzić z błędu tych, którzy mówili, że jako młody ojciec jestem skończony. Na początku było ciężko, ale to mnie dodatkowo napędzało. Zobaczyłem, że po zarwanej nocy treningi wychodzą mi tak samo dobrze jak wówczas, gdy mogłem spać, ile chciałem. Miałem duże wsparcie w rodzinie, w mojej Madzi. Przez pierwsze półtora roku bywało różnie: kolki, płacz, nocne budzenie. Tyle że to są właśnie najpiękniejsze chwile. Trenowałem po to, żeby za kilkanaście lat Artur był ze mnie dumny. Chciałbym być dla niego wzorem.

Trzy lata to jeszcze chyba za mało na pierwsze blaniki na tapczanie?

Już robi. Miał dwa lata, gdy sam się nauczył przewrotów w przód. Przyjechałem z mistrzostw w Stuttgarcie i pokazywał mi te przewroty na tapczanie, podłodze, wszędzie. Naśladuje to, co zobaczy w telewizji.

Ludzie pana rozpoznają?

W Trójmieście tak. Jestem tam już od 12 lat, od kiedy utworzono w Gdańsku ośrodek olimpijski. Byliśmy w nim skoszarowani, piękne czasy tam przeżyłem: koniec lat 90., stara kadra gimnastyczna, przyjaciele, z którymi dorastałem. Lubię się bawić, gdy jest na to pora. Na co dzień jestem raczej spięty, poważnie podchodzę do wszystkiego. A gdy mam wolne, szaleję na całego.

W poniedziałek kibicowali panu pewnie wszyscy pszczelarze w Polsce. Opowieść o smarowaniu miodem stołu do skoku obiegła już cały świat. Miodu używam tylko w sali. Jeść nie mogę, bo mnie od niego żołądek boli. I muszę dbać o linię. Jestem strasznym łasuchem, niestety z tendencją do tycia. Gdy mam przerwę świąteczną, to jestem 6, 7 kilogramów do przodu.

A jak naprawdę jest z tym smarowaniem przyrządów? Hiszpan Isaac Botella polerował konia z łękami 20 minut. Pluł, potem rozcierał ślinę, wygładzał łęki. Może tu wcale nie chodzi o przyczepność, tylko o poczucie, że kolejny rytuał się dopełnił?

Coś w tym jest. Mówi się, że nawet na treningach przyrządu nie wolno kopnąć ani potrącić, choćby przypadkiem, bo potem odda w decydującej chwili. Ja głaszczę stół po udanym treningu, klepię go przyjacielsko. Z przyrządem trzeba dobrze żyć. Musi być między nami dobra energia.

Był pan we wtorek gwiazdą wieczoru w chińskiej telewizji, udzielał wywiadu po angielsku. Nie irytuje pana, że długo był pan bardziej doceniany za granicą niż w kraju? U nas gimnastyka to sport niszowy, w Pekinie hala była pełna.

Do pełnych trybun jestem przyzwyczajony.

W Stuttgarcie, Lozannie ogląda nas po kilkanaście tysięcy widzów. Na Pucharze Świata w paryskiej Bercy – to samo. W Polsce gimnastycy nie są gwiazdami, ale nie narzekam. Robię to, co kocham, spełniam się w tym. Popularność czasami przeszkadza w życiu.

Chińczycy zdobyli w męskiej gimnastyce siedem złotych medali. Nie udało im się tylko w skoku.

Długo przed igrzyskami zaczęli się przyglądać, w czym mogą zdobyć medale. Odpuścili skok, bo jest niebezpieczny. Bali się, że któryś z ich reprezentantów na treningu odniesie kontuzję i wypadnie z wieloboju albo zawodów drużyn. Patrzyli też na poziom i stwierdzili, że tu nie ma sensu się pchać. W innych konkurencjach tak się przygotowali, że niechińscy mistrzowie świata ze Stuttgartu w Pekinie byli poza podium. Ja jestem jedynym, który się utrzymał.

Dlaczego blanik, skok, który pan wymyślił, jest tak trudny dla innych zawodników?

Trzeba podczas niego złapać nogi pod podudziem, a to zwalnia rotację przy saltach. Ja mam idealnie wypracowaną technicznie pierwszą część skoku, co pozwala mi po odbiciu z ramion bardzo szybko podnieść się do salta. Inni są wolniejsi, stąd kłopoty. W konkursie mój skok wykonywał Francuz i można było zobaczyć, jakie miał problemy z lądowaniem.

Trudno wyrzucić z głowy myśl, że każdy skok może być ostatnim?

Trzeba zaufać swojemu ciału. Na zawodach jest taka zasada, że wykonuje się tylko te elementy, które są perfekcyjnie wyćwiczone. Ale zawsze się trafi jakiś zawodnik, któremu brakuje techniki, i porywa się na ćwiczenia nie dla niego. Stąd się biorą nieszczęśliwe wypadki, choć nie tylko. Mój finał komentował w niemieckiej telewizji Ronny Ziesmer. Jeździ na wózku, przed igrzyskami w Atenach spadł na głowę i złamał kręgosłup.

W reportażach pokazujących, jak Chińczycy wyciskają ze swoich sportowców wszystkie siły podczas przygotowań do igrzysk, najczęściej pojawiały się zdjęcia małych gimnastyków. Pana sport jest dyżurnym przykładem sportowego galernictwa. Słusznie?

Na pewno jest to jedna z najtrudniejszych dyscyplin. Wymaga wiele siły, szybkości, a do tego mnóstwa pracy nad techniką. Mamy grubą książkę przepisów i elementów gimnastycznych. To wszystko trzeba zrozumieć i opanować.

Wśród polskich medalistów z Pekinu jest czterech takich, którzy chcieli się zemścić za Ateny. Marek Kolbowicz i Adam Korol za medal przegrany na finiszu, pan i Szymon Kołecki za to, że w ogóle na poprzednie igrzyska nie pojechaliście. To miało dla pana znaczenie na rozbiegu?

Większe miało w Stuttgarcie. Wtedy, podczas kwalifikacji olimpijskiej, naprawdę poczułem, że pomściłem 2004 rok. Wtedy nie dostałem tzw. dzikiej karty na igrzyska, mimo że byłem najlepszy w skoku, ale sam sobie to zgotowałem. Zawiodłem akurat w zawodach kwalifikacyjnych, winę biorę wyłącznie na siebie.

Za rok kończy pan karierę. Chce pan zostać trenerem?

Jeśli nie poprawi się infrastruktura w Polsce, to nie wiem, czy będę widział sens pracy z młodzieżą. Poziom gimnastyki w szkołach jest dziś fatalny, nie tylko przez brak sal. Rodzice wypisują lewe zwolnienia z WF, żeby dziecko się nie przemęczało. Nie rozumieją, że odbierają mu szansę nauczenia się przez sport, co to znaczy walka ze stresem. I jaką przyjemność daje pokonanie samego siebie.

Urodzony 1 marca 1977 roku w Wodzisławiu Śląskim. Zawodnik AZS AWFiS Gdańsk, wcześniej (1986 – 1997) Klubu Gimnastycznego Radlin. Trenerem w AZS jest Piotr Mikołajek, w kadrze Andriej Lewit. Blanik to mistrz olimpijski z Pekinu, brązowy medalista igrzysk w Sydney, mistrz świata z 2007 i dwukrotny wicemistrz (2002, 2005). W tym roku po raz pierwszy został również mistrzem Europy. Wszystkie medale zdobył w tej samej konkurencji – skoku przez stół gimnastyczny. Jego żona Magdalena jest psychologiem, mają trzyletniego syna Artura

Rz: Widzę, że tasiemka od złotego medalu już trochę się postrzępiła...

Leszek Blanik: Chińska robota. Dawałem go każdemu z polskiej ekipy, kto chciał obejrzeć. Niektórzy są przesądni i wolą nie dotykać. Mówią, że popatrzeć – jak najbardziej, ale dotkną dopiero swojego. Za to jak Chińczycy zobaczą medal, to nie dadzą spokoju. Zatrzymują mnie i ręce im się trzęsą, jak go biorą.

Pozostało 95% artykułu
Sport
Wsparcie MKOl dla polskiego kandydata na szefa WADA
Sport
Alpy 2030. Zimowe igrzyska we Francji zagrożone?
Sport
Andrzej Duda i Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czy to w ogóle możliwe?
Sport
Putin chciał zorganizować własne igrzyska. Rosja odwołuje swoje plany
Materiał Promocyjny
Jak budować współpracę między samorządem, biznesem i nauką?
Sport
Narendra Modi marzy o igrzyskach. Pójdzie na starcie z Arabią Saudyjską i Katarem?