Reklama
Rozwiń

Były medale, ale cieszyć się nie ma z czego

Dziesięć medali z Pekinu niewiele zmienia. Nasz sport ciągle stoi przed wyborem: wymyślić siebie na nowo albo zginąć. To cud, że w niektórych dyscyplinach rodzą się jeszcze mistrzowie

Aktualizacja: 25.08.2008 16:23 Publikacja: 25.08.2008 02:26

Srebrny medalista w rzucie dyskiem, Piotr Małachowski, podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie

Srebrny medalista w rzucie dyskiem, Piotr Małachowski, podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Sportowców zwołano w sobotę do wioski na wieczorną zbiórkę. Tak, by zdążyli, zanim pojawią się wicepremier Grzegorz Schetyna, minister sportu i ambasador w Chinach. Były przemowy, sprawozdania, apele, by przed Londynem nie było mniej pieniędzy niż przed Pekinem. Prezes PKOl Piotr Nurowski najważniejsze zostawił na koniec. Nieważne, czy ktoś zdobył medal sam, czy razem z kolegami – ogłosił – dostanie pełną nagrodę. Zamiast obiecanych wcześniej 75 procent dla każdego z drużyny i osady będzie pełna premia, jak w konkurencjach indywidualnych, a dla wioślarzy za złoty medal cztery samochody.

Można powiedzieć: było z czego wydawać. PKOl zakładał, że premie trzeba będzie wypłacić za 14 medali. Udało się zdobyć dziesięć, tyle, ile w Atenach, ale cenniejszych: trzy złote, sześć srebrnych i jeden brązowy. W Grecji brązowych było pięć, srebrne tylko dwa.

Jest wiele powodów, by pekińskie igrzyska uważać za bardziej udane. Polska wróciła do pierwszej dwudziestki w klasyfikacji medalowej – jest na 20. miejscu, cztery lata temu była 23. Pierwszy raz od Atlanty 1996 awansowała w porównaniu z poprzednimi igrzyskami.

Polskie związki sportowe są skamieliną, której nie można rozbić prośbą ani groźbą. Wielu działaczy sprawia wrażenie, że zajmuje się wszystkim, tylko nie zawodnikami

W Atenach mieliśmy multimedalistkę Otylię Jędrzejczak, w Pekinie każdy medal zdobywał kto inny. Także ci, na których nikt wcześniej nie stawiał: szpadziści, zapaśniczka, wioślarze z wagi lekkiej. Nikt nie miał problemów z ważeniem kajaka, nie zapomniał zabrać kapoka do łódki ani powiedzieć bokserowi, jaki jest wynik walki. Nikomu zbuntowany koń nie zabrał medalu. Poza tym mamy trzech mistrzów olimpijskich, więcej niż w Seulu, tyle samo co w Barcelonie, choć wydawało się, że po zejściu z trasy Roberta Korzeniowskiego, problemach Otylii i dwójki Robert Sycz – Tomasz Kucharski to będą pierwsze od 60 lat igrzyska bez złotego medalu.Wszystko prawda, a jednak cieszyć się trudno.

Ateny były dnem, sportowym i finansowym. Na całe przygotowania olimpijskie wydano wtedy 105 mln złotych, teraz 274 mln. Reguła: im więcej pieniędzy, tym więcej medali, u innych zwykle się sprawdza, u nas nie. Co z tego, że dolano benzyny, skoro silnik nie był wymieniany od 20 lat. Polskie związki sportowe są skamieliną, której nie można rozbić prośbą ani groźbą.

Wielu działaczy sprawia wrażenie, że zajmuje się wszystkim, tylko nie wynikami i zawodnikami. Najchętniej dzieleniem pieniędzy i pomyślnością własną oraz kreatywnym rozliczaniem faktur. Szpadzista Radosław Zawrotniak prosił prezesa związku szermierczego o złożenie protestu po swojej walce, bo czuł się skrzywdzony decyzjami sędziego. Usłyszał, że protest może sobie napisać sam, a prezes go potem podpisze. Wiele polskich medali z Pekinu miało taki nieprzyjemny rewers. W lekkoatletyce było z jednej strony piękne zwycięstwo Tomasza Majewskiego i srebro Piotra Małachowskiego, z drugiej twarz wiceprezesa Jerzego Sudoła czołgającego się po pekińskich trawnikach.

Był medal szpadzistów, ale i bunt szermierzy przeciw Adamowi Lisewskiemu, który przez 30 lat swoich rządów zamienił związek w – jak powiedział jeden z byłych zawodników – towarzystwo alkoholowej adoracji. Na jeden medal w kajakarstwie przypada dziesięć kłótni i sieć podziałów tak gęsta, że nie nadążają za nią nawet najbardziej życzliwi temu sportowi.

Już drugi raz powtórzyła się na torze kajakowym ta sama historia. Po udanych mistrzostwach świata jest porażka na igrzyskach, bo na nie jedzie dwa razy mniej osób i już przy wyborze kadry rozpętuje się piekło. Klub chce wepchnąć tego kajakarza, region tego, zawodnicy są skłóceni ze sobą i związkiem.

– Byłbym dumny, gdyby prezesi klubów meldowali prezydentom swoich miast: mamy pięcioro naszych sportowców na igrzyskach, przywieziemy dwa medale. A meldunek wygląda dziś tak: pięcioro naszych będzie w Pekinie, niech pan patrzy w telewizor, zobaczy, jak będą defilowali po bieżni. Znam trenerów, którzy nie rozmawiają o medalach, ale o tym, czy dostaną garnitur olimpijski. Czy o taki sport nam chodzi? – pyta prezes PZKaj Ryszard Seruga. Przykładów wymienić można więcej.

PKOl, wyrzucając Sudoła z Pekinu, w trybie pilnym zdobył dla Polski 11. medal, ale przecież w Chinach była też szefowa wiceprezesa. Irena Szewińska, zapytana o tę sprawę, odpowiedziała, że zajmie się nią i wyciągnie konsekwencje, ale dopiero w kraju. Na igrzyskach była w innym wcieleniu – członka MKOl.

Skoro członek zarządu PZLA, toczący się w biało-czerwonym dresie przez wioskę, nie ma podczas igrzysk nic wspólnego z panią prezes, to co mają wspólnego z jej rządami medale Majewskiego i Małachowskiego? Gdyby policzyć wszystkie wcielenia Ireny Szewińskiej, stanowiska w różnych gremiach, to dni robocze w związku byłyby tylko mało znaczącym uzupełnieniem. Szkoda, bo chodzi o najwybitniejszą polską olimpijkę, z nazwiskiem otwierającym w Polsce każde drzwi, rozpoznawaną na całym świecie.

Robert Korzeniowski żartował w Pekinie, że polscy sportowcy walczą tutaj o olimpijskie emerytury, a ich trenerzy najczęściej nie muszą, bo już są emerytami. To nawet nie kwestia wieku, ale entuzjazmu, chęci uczenia się. Adam Medyński, klubowy trener srebrnego medalisty Tomasza Motyki, to sędziwy pan, ale duchem młodszy od wielu swoich kolegów po fachu. Na zgrupowania kadry szermierzy nie ma jednak wstępu. Jest skłócony z prezesem związku. Nieważne, czy jesteś wybitny, ważne, czy jesteś nasz. I to wszystko w sytuacji, gdy związki mogłyby przebierać w kandydatach.

Polski sport upośledza finansowo trenerów młodzieży i klubowych, ale ci, którzy prowadzą kadry olimpijskie, mogą zarobić nawet do 13 tysięcy złotych miesięcznie. To więcej niż niektórym swoim trenerom płacą Amerykanie. Polskiemu Związkowi Gimnastycznemu jakoś udało się znaleźć Andrieja Lewita i zatrzymać go u siebie, choć chciałaby go zatrudnić niejedna reprezentacja. Dla wielu innych związków trener z zagranicy to ciągle rysa na honorze.

Czasami nie wystarczy nawet świetny młody trener i utalentowani zawodnicy. Paweł Słomiński miesiącami powtarzał, że tak dalej pracować się nie da, że długie zgrupowania poza domem zabijają entuzjazm pływaków i w końcu musi powstać w Warszawie odpowiedni basen. Potrójna medalistka olimpijska może trenować w mieście, w którym mieszka, ale tylko wtedy, gdy wskoczy do wody, zanim na AWF zaczną się zajęcia, czyli o 5 rano.

Trudno się dziwić, że Słomiński przywiózł do Pekinu ludzi zmęczonych sobą, trenerem, presją. Zamiast o medalach rozmawiali o kostiumach rozdzierających się przy nieostrożnym ruchu, bo firmie, która je szyje, po podpisaniu długoletniego kontraktu ze związkiem nie chce się nawet przysłać kogoś, kto pomierzy pływaków.

Najbardziej zabrakło sukcesu w grach zespołowych. Siatkarze i piłkarze ręczni są wicemistrzami świata, ale gdy przyszło do najważniejszych spotkań, przegrali. Sebastian Świderski przyznał, że w pierwszym secie ćwierćfinałowego meczu z Włochami był zdenerwowany jak nigdy wcześniej w tym turnieju. Mówi to jeden z najbardziej doświadczonych siatkarzy, od lat występujący we włoskiej Serie A, najsilniejszej lidze świata. Trener piłkarzy ręcznych Bogdan Wenta też tłumaczył, że w spotkaniu z Islandią zawiodła głowa. To jest stały problem tych, którzy wygrywają tylko od święta. Tak jak Polacy.

Po ostatnich mistrzostwach świata w Chicago jeden z dziennikarzy amerykańskich napisał, że polski boks jest na poziomie Sierra Leone. I nic się nie zmieniło, poza tym, że wyprzedził nas jeszcze Mauritius. 20-letni Julie Bruno zdobył tu pierwszy olimpijski medal dla tego kraju. Wielka Brytania, Irlandia, Francja pokazały, że w amatorskim boksie da się walczyć z Kubą i krajami byłego Związku Radzieckiego. Trzeba tylko chcieć się uczyć od tych, którzy wiedzą, jak to się robi.

To samo można powtórzyć szefom polskiego judo i zapasów, brązowy medal Agnieszki Wieszczek niczego tu nie zmienia. Mistrz Waldemar Legień wychowuje następców, ale dla Francji. Ryszarda Świerada, który polskich zapaśników doprowadził do pięciu medali w Atlancie, pozbyto się zaraz po tamtych igrzyskach.

Polskie ciężary podtrzymuje tylko Szymon Kołecki. Z operowanym kręgosłupem i kolanem do remontu był tu bliski zdobycia złotego medalu. Dzięki jego talentowi i woli walki działacze i trenerzy mogą teraz wypiąć pierś po ordery.

W Londynie Kołecki, jeśli zdrowie pozwoli, jest w stanie dźwignąć tę dyscyplinę jeszcze wyżej. Razem z nim może to zrobić Marcin Dołęga, jeśli weźmie kilka lekcji wygrywania u starszego kolegi. Ale ciężary nie mają się w Polsce dobrze. Nie tak dawno była jeszcze Agata Wróbel, ale zakończyła karierę, i Ryszard Soćko oraz jego żona, twórcy ośrodka szkoleniowego w Siedlcach, zostali sami. Ich pomysł na sukces chyba już się wyczerpał.

Gimnastyka to w ogóle przypadek osobny. Tam od lat byli tylko Leszek Blanik i Andriej Lewit, Ukrainiec z polskim paszportem. Dotarli w Pekinie do celu, który sobie wyznaczyli, choć było to jak trafienie szóstki w totolotka. A za rok Blanik skończy karierę i osieroci polską gimnastykę. Za to, co zrobił i kim jest, należy mu się pomnik, problem w tym, że pomniki nie zdobywają medali. Jeśli Lewit zdecyduje się zostać, to być może za osiem, 12 lat doczekamy się nowego Blanika. Wcześniej nie. – W Londynie nie oczekujcie sukcesów. Nie ma nikogo, kto miałby szanse na medal – mówi otwarcie trener.

Już niedługo w związkach zacznie się kampania wyborcza, ale na wielkie zmiany trudno liczyć, bo rewolucyjny zapał zapewne szybko opadnie i wszystko wróci w utarte koleiny. Medale w Londynie będą dla nas zdobywać ci, którzy mieli talent, charakter i spotkali na swojej drodze mądrego trenera, tak jak bohaterowie z Pekinu. Ich trzeba trzymać pod kloszem, żeby nie zarazili się średniactwem.

Podejście „wywalczę minimum olimpijskie, a potem się zobaczy”, jest po prostu nieuczciwe. Sportowcy od lat ćwiczą dzięki dotacjom ministerstwa, wyjazd na igrzyska opłaca im PKOl i pora przestać się dziwić, że ci, którzy dają pieniądze, wymagają czegoś w zamian. Jak nie medalu, to choćby pobicia rekordu życiowego. Samo „dałem z siebie wszystko” za metą, to trochę za mało.

Sportowców zwołano w sobotę do wioski na wieczorną zbiórkę. Tak, by zdążyli, zanim pojawią się wicepremier Grzegorz Schetyna, minister sportu i ambasador w Chinach. Były przemowy, sprawozdania, apele, by przed Londynem nie było mniej pieniędzy niż przed Pekinem. Prezes PKOl Piotr Nurowski najważniejsze zostawił na koniec. Nieważne, czy ktoś zdobył medal sam, czy razem z kolegami – ogłosił – dostanie pełną nagrodę. Zamiast obiecanych wcześniej 75 procent dla każdego z drużyny i osady będzie pełna premia, jak w konkurencjach indywidualnych, a dla wioślarzy za złoty medal cztery samochody.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Sport
Ekstraklasa: Liga rośnie na trybunach
Sport
Aleksandra Król-Walas: Medal olimpijski moim marzeniem
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku