Miejskie święto dobrej woli

David Bedford, były rekordzista świata w biegu na 10 000 m i dyrektor maratonu londyńskiego, dla „Rzeczpospolitej“

Publikacja: 27.09.2008 03:14

David Bedford to jedna ze sław brytyjskiej lekkoatletyki. W 1971 r. do niego należały wszystkie reko

David Bedford to jedna ze sław brytyjskiej lekkoatletyki. W 1971 r. do niego należały wszystkie rekordy kraju na dystansach od 2 do 10 km. Był też rekordzistą świata na 10 000 m i Europy na 5000, mistrzem świata w przełajach. Od 1986 roku jest dyrektorem maratonu londyńskiego. Przyjechał do Polski na zaproszenie Fundacji Maratonu Warszawskiego i sponsora biegu, firmy Timex. Wręczy nagrodę w konkursie na wspomnienia z maratonu. Jest nią prawo startu w przyszłym roku w Londynie

Foto: Rzeczpospolita, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Rz: W niedzielę startuje Flora Maraton Warszawski. To już 30. jubileuszowa edycja, ale wie pan, co będzie w poniedziałek na czołówkach stołecznych stron gazet? Nie zwycięzca biegu, ale narzekania kierowców, że przez maratończyków stali w korkach. W Londynie też tak jest?

David Bedford: Nie, u nas najazd biegaczy to powód do świętowania. Oczywiście nie dla wszystkich, ale dla większości tak. Maraton stał się częścią londyńskiej kultury. Jest tak również dlatego, że większość ludzi nie biegnie tylko po to, by się sprawdzić, ale w celach dobroczynnych. Prawie 80 procent zbiera w ten sposób pieniądze na jakiś wzniosły cel. Maraton staje się więc takim świętem dobrej woli, do tego widać go na czołówkach gazet, w telewizji. Ludzie są szczęśliwi, że mogą to zobaczyć z bliska.

Może Brytyjczycy po prostu bardziej kochają sport? To chyba nie jest wielkie wyrzeczenie dla kierowców: oddać na jeden dzień drogę biegającym?

Moim zdaniem Brytyjczycy jeszcze bardziej od sportu kochają show. I nasz bieg nim jest. To skrzyżowanie maratonu olimpijskiego z karnawałem w Notting Hill. Biegną w nim zawodowcy, ale i przebierańcy w kolorowych strojach. Oczywiście, większość osób ustawiających się wzdłuż trasy przychodzi zobaczyć Paulę Radcliffe czy Martina Lela, obejrzeć finisz. Ale gdyby to był tylko sam bieg profesjonalistów i amatorów, to przy drogach byłyby pustki. Ktoś powiedział mi, że w Warszawie kibiców jest zwykle bardzo mało.

Zna pan dobry sposób, by ich przyciągnąć?

Może trzeba sprawić, by wszyscy poczuli, że to również ich bieg? Organizatorzy maratonu londyńskiego wszystko co zarobią – w ostatnim roku 5 mln funtów – przekazują na sport i rekreację. Gdy ludzie widzą, że boisko na ich osiedlu nie zamieniło się w działkę pod nowe bloki, ale przetrwało dzięki pieniądzom z maratonu, potem łatwiej im oddać drogę biegaczom. Ale każdy maraton musi wymyślić własny sposób na siebie. W Londynie są przebierańcy, bo mamy tradycję ulicznych zabaw. Maraton w Paryżu jest zupełnie inny, choć to w prostej linii tylko jakieś 200 mil od Londynu. Wasz maraton jest dwa lata młodszy od warszawskiego, a wyrósł już na największy w Europie i niemal równy nowojorskiemu. Trzeba być w światowej metropolii, żeby stworzyć wielki bieg?

Dziś biegacze zarabiają krocie, ale w moich czasach chyba lepiej bawiliśmy się sportem

Cofnijmy się do początku lat 90. Wówczas jeszcze opinię najważniejszego na świecie miał maraton bostoński. Wiele można powiedzieć o Bostonie, ale nie to, że jest światową metropolią. Nie jest nawet stolicą. Widać więc, że wszystko zależy od chęci i pomysłu. A raczej – zależało, bo dziś trudno byłoby wypromować jakiś bieg tak, by dogonił prestiżem te najważniejsze. Różnica między wielkimi i średnimi powiększa się, a nie maleje.

Na metę pierwszego maratonu londyńskiego, w 1981 r., Norweg Inge Simonsen i Amerykanin Dick Beardsley wpadli razem, trzymając się za ręce. Potrafi pan sobie wyobrazić, że taka sytuacja jeszcze się kiedyś powtórzy?

Nie. Za wiele jest do zdobycia: ogromne premie, nagrody, itd. Dziś Simonsen i Beardsley walczyliby ze sobą do ostatnich centymetrów przed metą. Biegi uliczne stały się wielkim biznesem.

To dobrze czy źle?

Sam w latach 70. byłem biegaczem. Myślę, że bawiliśmy się wtedy lepiej niż dziś nasi młodsi koledzy. Trenowaliśmy ciężko, ale bardziej cieszyliśmy się sportem. Dziś najważniejsze pytanie, jakie zadaje sobie zawodnik, brzmi: ile zarobię? To jest czasami ważniejsze niż wynik biegu. Nie mówię, że kiedyś było lepiej, po prostu inaczej. Na pewno dzisiejsi biegacze nie żałują, że trafili na czasy tak wielkich zarobków. Maraton to nie jest taka żyła złota jak golf czy tenis, ale dobry biegacz ustawi siebie i rodzinę do końca życia.

Kto był pana zdaniem biegaczem wszech czasów?

Nowozelandczyk Ron Clarke. Największy pechowiec, jakiego znam w sporcie. Pobił 17 rekordów świata, a nie ma olimpijskiego złota, bo gdy był najlepszy na świecie, igrzyska odbywały się akurat w Meksyku, na dużej wysokości. On, chłopak z nizin, nie mógł tam nic wskórać.

Pan też pobił rekord świata, a nie ma medalu z żadnej wielkiej imprezy.

Moja kariera trwała bardzo krótko, przerwała ją kontuzja. Startowałem tylko w trzech wielkich imprezach: mistrzostwach Europy 1971, igrzyskach w 1972 i Igrzyskach Commonwealth w 1974 r. W każdej z nich wypadłem źle, ale z drugiej strony w najgorszym biegu w mojej karierze – w igrzyskach – byłem szósty. A w najlepszym pobiłem rekord świata. Czyli nie było tak źle. A poza tym, pamiętam jak beznadziejny byłem, zaczynając w wieku 14 lat. Ciężką pracą wspiąłem się wysoko, sport nauczył mnie szacunku do samego siebie, godzenia się z porażką. Jestem tym, kim jestem, bo biegałem. Zaczynałem jako nieśmiałe, zahukane dziecko, które nie radziło sobie w sporcie. Ale się zawziąłem. Piękne w bieganiu jest właśnie to, że nie jest ważne, ile masz talentu. Im więcej trenujesz, tym lepszy będziesz. Linia jest prosta. Nie tak jak w tenisie, gdzie jak nie czujesz piłki, to choćbyś nie wiem co robił, nie wygrasz Wimbledonu.

W maratonie też pan kiedyś startował?

Tylko raz. Po pijanemu.

Jak to?

Był 1981 rok, pierwszy maraton w Londynie. Byłem wtedy właścicielem klubu nocnego. W sobotnią noc piłem z przyjaciółmi i któryś z nich chciał się założyć, że nie byłbym w stanie pobiec w niedzielę. Przyjąłem zakład, odstawiłem piwo i przeszedłem na pinacoladę, bo pomyślałem, że to będzie lepsze dla biegacza. Klub zamknęliśmy o 2 w nocy, potem poszedłem jeszcze do indyjskiej knajpy na curry. Na start dotarłem po dwóch godzinach snu. Do półmetka szło mi całkiem nieźle, ale potem było gorzej. Skończyłem bieg w 3 godziny 45 minut. Nie mogłem potem chodzić przez tydzień. Coś musiało być nie tak z curry.

Rz: W niedzielę startuje Flora Maraton Warszawski. To już 30. jubileuszowa edycja, ale wie pan, co będzie w poniedziałek na czołówkach stołecznych stron gazet? Nie zwycięzca biegu, ale narzekania kierowców, że przez maratończyków stali w korkach. W Londynie też tak jest?

David Bedford: Nie, u nas najazd biegaczy to powód do świętowania. Oczywiście nie dla wszystkich, ale dla większości tak. Maraton stał się częścią londyńskiej kultury. Jest tak również dlatego, że większość ludzi nie biegnie tylko po to, by się sprawdzić, ale w celach dobroczynnych. Prawie 80 procent zbiera w ten sposób pieniądze na jakiś wzniosły cel. Maraton staje się więc takim świętem dobrej woli, do tego widać go na czołówkach gazet, w telewizji. Ludzie są szczęśliwi, że mogą to zobaczyć z bliska.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Sport
Dlaczego Kirsty Coventry wygrała wybory i będzie pierwszą kobietą na czele MKOl?
Sport
Długi cień Thomasa Bacha. Kirsty Coventry nową przewodniczącą MKOl
SPORT I POLITYKA
Wybory w MKOl. Czy Rosjanie i Chińczycy wybiorą następcę Bacha?
Materiał Partnera
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Sport
Walka o władzę na olimpijskim szczycie. Kto wygra wybory w MKOl?
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście