Czy z Listkiewiczem walczyło PiS czy PO, zawsze spotykało się to z poparciem. Gdyby dzisiaj Sejm ogłosił stan wojenny i trwał w nim dopóki ostatni żyjący pracownicy etatowy i społeczny związku nie opuszczą twierdzy na Miodowej, naród uznałby wolę parlamentarzystów za swoją. Nawet za cenę octu na półkach i mongolskich telenoweli zamiast meczów. A przecież Sejm znajduje się na czele listy instytucji, do których Polacy nie mają zaufania. I słusznie.
To, co zrobili politycy, żeby wykończyć PZPN, to amatorstwo w czystej postaci. Wyglądało to jakby kilka osób, które dzieli przynależność klubowa, ale łączy jakiś interes, spotkało się przy whisky i wsłuchując się w głos ludu, postanowiło zająć PZPN szturmem. Jedynym ich atutem była własna publiczność, czyli tzw. mandat.
Ich środkowy napastnik miał dwie lewe nogi. Mózg drużyny nie grał głową. Prawoskrzydłowego znano jako brutala bez zasad. Wszyscy byli słabi technicznie. Zapomnieli wystawić obrońców. Mieli o sobie dobre mniemanie, więc nie uznali za stosowne wykorzystać banku informacji. Atakując przeciwnika na jego boisku, nie poznali jego mocnych i słabych stron. Nie znali nawet przepisów gry. Kupili wprawdzie sędziego, dzięki czemu prowadzili w pierwszej połowie 1:0, ale zapomnieli, że na tym mecz się nie kończy. Po przerwie nie wytrzymali naporu bardziej doświadczonego, choć niegrającego efektownie przeciwnika. Strzelili sobie bramkę samobójczą, dostali czerwoną kartkę i z płaczem zeszli z boiska. Wtedy okazało się także, że nie mieli nawet trenera – nikt się do nich nie przyznał.
W połowie lat 90., a więc już w czasach, w których sami wybieraliśmy posłów, jakich chcieliśmy, odbyło się spotkanie Sejmowej Komisji Sportu i Kultury Fizycznej z zarządem PZPN. Zaproszono na nie dziennikarzy, dzięki czemu mogłem być świadkiem takiej oto sytuacji. Kiedy członkowie komisji pletli na temat futbolu dyrdymały, na jakie nie wpadłby nawet Jan Tomaszewski, nie wytrzymał spokojny zwykle wiceprezes Ryszard Kulesza. I w delikatnych słowach zwrócił im uwagę, że są w błędzie. Wtedy jeden z posłów podniósł głos, wbił w biednego Kuleszę świdrujące oczy i oznajmił: „Proszę pana, jesteśmy posłami i nie musimy się znać na tym, o czym mówimy”.
Od tamtej pory upłynęło kilkanaście lat. Kiedy patrzyłem na działania ministra Mirosława Drzewieckiego oraz wybranych przez niego ludzi i słuchałem polityków bredzących na temat PZPN, miałem wrażenie, że jestem na tamtym zebraniu w Sejmie. Michał Listkiewicz wodzący za nos kolejną ekipę polityków to jest przy nich skrzyżowanie Aleksa Fergusona z Ronaldinho. Jeśli chcecie wygrać z PZPN, to kupcie go do rządu.