Z zapowiadanej przez ministerstwo rewolucji w przygotowaniach przed igrzyskami 2012 roku wynika, że wzorować się będziemy właśnie na Brytyjczykach.
Zajęło to prawie 20 lat, wymagało klęski olimpijczyków w Atenach i porażki w Pekinie, ale chyba wreszcie się udało: do świata polskiego sportu dotarła wiadomość, że w kraju naprawdę skończył się komunizm. Że nie rywalizujemy już w liczbie medali z blokiem kapitalistycznym, bo sami w nim jesteśmy, więc pompowanie pieniędzy w dyscypliny tzw. medalodajne, ale mało popularne, nie ma sensu. Że działacze społeczni z reguły nie działają, a jeśli już, to raczej nie społecznie. Że wydajemy na sport wyczynowy nie mniej (proporcjonalnie) niż kraje zachodnie, a bardzo mało dostajemy w zamian. I że tak jak na początku lat 90. odchudzano zakłady z przerostu zatrudnienia, tak teraz trzeba będzie powiedzieć niektórym sportowcom: przepraszamy, ale nie stać nas dłużej na finansowanie fikcji.
Jeśli ktoś marzy o tym, żeby wystartować w maratonie olimpijskim, i zadowoli go samo dotarcie do mety, to niech pobiegnie za swoje. W finansowanych z budżetu przygotowaniach olimpijskich nie chodzi o rekreację czy spełnianie czyichś marzeń, lecz o medale i miejsce w klasyfikacji państw.
[srodtytul]Kontrakt na medal[/srodtytul]
– Mamy jeden z najlepszych systemów stypendiów olimpijskich w Europie. Mamy emerytury olimpijskie. Nakłady na sport rosną szybciej niż inflacja. A medali na igrzyskach nie przybywa – mówi Adam Giersz, sekretarz stanu w Ministerstwie Sportu. – Może lepsze od dawania pieniędzy związkom w ramach jednego wielkiego planu olimpijskiego będą małe grupy, małe programy albo wręcz indywidualne kontrakty.