Po Wimbledonie 2008 pojawiły się opinie, że pięciosetówka Rafaela Nadala z Rogerem Federerem to był pojedynek stulecia. Ich ostatnia, znów bardzo długa, batalia podczas Australian Open skłania ku głębszej refleksji. Jak się okazuje, wciąż niewiele wiemy o możliwościach człowieka stającego przed najwyższym sportowym wyzwaniem.
Szwajcar na starcie miał więcej atutów, ale to właśnie jemu gra rozsypała się w piątym secie niczym przysłowiowy domek z kart. Upadek był spektakularny, a potem mieliśmy jeszcze łzy w trakcie końcowej ceremonii.
Znany dziennikarz specjalizujący się w opisywaniu tenisa wyłożył w blogu swoje nowe credo: „Wimbledon wysłał pierwszy sygnał ostrzegawczy, a dziś definitywnie przestałem wierzyć, że Roger jeszcze zrobi postępy. Niektórzy powiedzą, że późno, ale wreszcie zrozumiałem, że nie ma na to szans. Jeśli bowiem ktoś się tu czegoś uczy i doskonali swój tenis, to Rafael Nadal. Hiszpan już dawno nie jest osiłkiem czy tępym rzemieślnikiem, który zabiega i zamęczy każdą ofiarę. Udowodnił dziś ostatecznie, że jest najlepszym tenisistą świata”. Pogląd niby prosty i jasny, pewnie zrodził się już jakiś czas temu w kilku eksperckich głowach, ale dotychczas nie słyszeliśmy tego zbyt często.
W klubie, w którym się wychowywałem, dwóch chłopaków wyrastało ponad otoczenie. Obaj byli długi czas moimi idolami, bo grali w tenisa pięknie technicznie i zawsze tak, jak sobie tego życzyli trenerzy. Obaj dostawali zawsze najnowszy sprzęt i efektowne stroje. Zazdrościłem im bardzo, kiedy wysłano ich na juniorski turniej na Węgry. Prosto z samolotu trafili potem na korty Legii przy Myśliwieckiej, na znaną imprezę warszawskiej popołudniówki.
No i tam przeżyłem szok. Obaj moi klubowi koledzy zostali szybko sprowadzeni na ziemię przez przeciwników ze Śląska. Na tle tych mistrzów elegancji ich rywale wyglądali niczym dzieci ubogich krewnych, grali starymi rakietami, a o sposobie odbijania piłki lepiej nie wspominać. Zapamiętałem opiekuna młodych Ślązaków. Stał obok kortu, miał zacięty wyraz twarzy i po każdej przegranej piłce syczał w kierunku podopiecznych: „Grej pieronie abo zaro jadymy do domu”. Wtedy po raz pierwszy przestałem wierzyć, że dobra technika wystarczy do zwycięstwa.