[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/02/24/nie-lec-adam-nie-lec/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Najprostsza odpowiedź w obu przypadkach powinna być taka sama: to prywatna sprawa sportowca i trenera.
A zatem: róbta, co chceta? Niezupełnie. Pisałem tydzień temu, że Beenhakkerowi nie wypada podejmować zobowiązań dotyczących piłki nożnej, nawet bezinteresownych, dopóki jest trenerem naszej reprezentacji. No, a co z Małyszem? Może skakać do czterdziestki i zajmować coraz bardziej odległe miejsca? Prawdę powiedziawszy, nikt mu nie jest w stanie tego zabronić, ale nie sądzę, by była to satysfakcjonująca odpowiedź dla wszystkich wielbicieli skoczka z Wisły. Ci ludzie jeździli za nim po całym świecie, siadali milionami przed telewizorami i na pewno mieli swój udział w stworzeniu jego legendy. Twierdzą nie bez racji, że skoro dawno temu, mając zaledwie 20 lat, był bliski zakończenia kariery z powodu braku sukcesów, to dlaczego teraz, kiedy jest już mężczyzną po trzydziestce, trochę się w życiu naskakał i niemało na tym skakaniu zarobił, nie może podjąć męskiej decyzji?
Wtedy jednak na pewno dużo łatwiej było Małyszowi rzucić skakanie i zająć się dekarstwem. Dziś zapewne obowiązują go rozmaite umowy obligujące do kontynuowania kariery. Poza tym chyba wciąż ma szczerą nadzieję, że coś się w tym jego skakaniu odmieni na lepsze. A przynajmniej miał tę nadzieję do niedawna, gdy jechał po radę do Hannu Lepistoe. Doświadczony fiński trener, zamiast powiedzieć naszemu mistrzowi prawdę, że wiek robi swoje i że rzadko się do tej pory zdarzało, by skoczek po trzydziestce sięgał po wielkie sukcesy, bezpodstawnie podtrzymał Polaka na duchu. Udzielił jakichś fachowych wskazówek, które oczywiście pomogły jak umarłemu kadzidło. Dowodem 22 miejsce w konkursie na mniejszej skoczni, na której Małysz miał rzekomo pokazać wszystkim Schlierenzauerom i Morgensternom, gdzie raki zimują.
Co będzie dalej, nie mam zielonego pojęcia. Igrzyska olimpijskie w Vancouver, od których dzieli nas niespełna rok, to mocna pokusa dla polskiego skoczka, by podjąć jeszcze jedną próbę. Dziś trzeba by chyba odwrócić słynne zawołanie telewizyjnego sprawozdawcy Krzysztofa Miklasa i krzyknąć: „Nie leć, Adam, nie leć!” Tylko czy posłucha?