Sport jeździecki, mimo pięknej tradycji, nie ma dziś w Polsce łatwo. Nie jest sportem masowym. Nie jest tak bogaty, jak można by sądzić, oglądając relacje telewizyjne z zawodów w miastach zachodniej Europy. Dla niewielu Polaków to pasja życia, dla niektórych wakacyjna rozrywka, dla większości zawody konne to przyjemne dla oka, ale odległe od codziennych zainteresowań widowisko. Finał Pucharu Świata Ligi Europy Centralnej jest jedną z niewielu okazji, by polscy jeźdźcy zdobyli w kraju więcej popularności, promowali siebie i dyscyplinę, a przy okazji walczyli o sukces sportowy i kontakt z najlepszymi na świecie.
Już pierwsze zawody rozegrane w 2004 roku pokazały, że można to wszystko osiągnąć. Grzegorz Kubiak, jeden z najbardziej wytrwałych i zasłużonych polskich jeźdźców, był piąty na Torwarze w konkursie Grand Prix, zdobył jednak wcześniej tyle punktów, że zakwalifikował się do finału Pucharu Świata w Mediolanie. To był dla niego dobry rok także dlatego, że po wieloletniej przerwie reprezentował Polskę na igrzyskach w Atenach. Został debiutantem w wieku 41 lat. W mediolańskim finale na klaczy Djane de Fontenis zajął 20. miejsce na 38 startujących, w igrzyskach był 44.
Po roku pula nagród wzrosła z 210 do 280 tys. złotych. Grzegorz Kubiak startował z pozycji tego, który ma pewny awans do finału w Las Vegas. Szansę na taki sam sukces miał Krzysztof Ludwiczak, ale jej nie wykorzystał. Inni polscy jeźdźcy, między nimi Łukasz Jończyk, potrafili wygrywać wstępne konkursy zawodów. Na trybunach był tłok, ale główne nagrody zdobywali goście z Estonii, Czech i Rosji – to od lat najgroźniejsi rywale Polaków w Lidze Europy Centralnej. Kubiak znów był w Las Vegas i zajął 36. miejsce.
Rok minął i można było napisać niemal to samo. 300 tys. w puli, niezmordowany Kubiak, kilkunastokrotny mistrz Polski, we wcześniejszych eliminacjach wywalczył już tyle punktów, by się nie martwić o start w finale PŚ w Kuala Lumpur, ale pozostali starali się przynajmniej o wygrane w mniejszych konkursach. Znów udało się to Jończykowi na 12-letnim Risoptinie i to trzy razy. Pokazali się Jacek Zagor i Andrzej Szymański, ponownie Krzysztof Ludwiczak nie wykorzystał szansy na awans do finału światowego.
Warszawska publiczność odkryła także emocje powożenia zaprzęgami oraz urok ujeżdżenia. W tej dyscyplinie często wygrywają amazonki, w stolicy zachwyciła widzów Rosjanka Jelena Kalinina, mistrzyni Polski Katarzyna Milczarek-Jasińska była czwarta w końcowej klasyfikacji Ligi Europy Centralnej.