[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/06/15/karol-stopa-trawa-dla-szkota/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Korty trawiaste jawią się jako dziwoląg, gdy spojrzy się na kalendarz rozgrywek. Imprez niewiele, lokalizacje wciąż te same, wybitnych zawodników, którzy wiedzą o co chodzi, policzysz na palcach, za to przybywa narzekań na konieczność przestawiania gry pod kilka zaledwie startów. Trawa na korcie jest droga, wymaga wielkiej pracy, by było równo i twardo, a jednocześnie po kilka dniach turnieju plac zmienia się w klepisko i należałoby czekać na następny porost.
Nie wiadomo dokładnie, co tak zafascynowało Anglików, że zaproponowali światu odbijanie piłki rakietą akurat na wypielęgnowanych przydomowych trawnikach. Kto choć raz miał okazję grać w takich warunkach wie, że trudno o podłoże bardziej nie nadające się do uprawiania tenisa. Dopóki nie były znane inne nawierzchnie, sytuacja wyglądała w miarę klarownie. Gdy ze względów praktycznych większość Europy, Stany Zjednoczone oraz Australia dały sobie spokój z trawiastymi turniejami, wyspiarze zostali ze swą tradycją sami, jak – nie przymierzając – z ruchem lewostronnym, albo mało gdzie indziej zrozumiałym systemem miar.
Wyalienowanie trawiastego tenisa zbiegło się w czasie z wyjątkową sportową słabością Brytyjczyków. Nie spełnił pokładanych nadziei i nie wygrał Wimbledonu Tim Henman, to samo można powiedzieć o sprowadzonym z Kanady Gregu Rusedskim. Po latach posuchy pojawił się jednak pyskaty i hardy Szkot, Andy Murray. Kiedy w minioną niedzielę 22-latek z Dunblane wygrał bez straty seta prestiżowy turniej na kortach Queens Clubu odżyły tenisowe nadzieje Brytyjczyków, a w mediach zapanowało szaleństwo. No, bo skoro Andy przełamał fatum, wiszące od 71 lat nad klubem królowej Wiktorii, to może da radę także w All England Clubie, gdzie ostatnie zwycięstwo Brytyjczyka, Freda Perry’ego oglądano w roku 1936.
Podczas ostatnich turniejów wimbledońskich brytyjscy komentatorzy stawiali pytania o przyszłość tej imprezy. Zastanawiano się, komu potrzebna jest rywalizacja na nawierzchni, na której poza wybranymi tygodniami przez cały rok nikt nie trenuje, ani nie gra turniejów. Fikcja dla utrzymania tradycji, na dodatek bez brytyjskiego sukcesu od ponad 70 lat, wydawała się krytykom pozbawiona sensu. Teraz, po Queens, do głosu doszli hurraoptymiści. Pomysłów mają bez liku. Na rozgrzewkę wzięli na warsztat analizę, jakie gatunki trawy powinny pasować do techniki gry Szkota. Od ostatniej niedzieli mało kto na Wyspach postrzega ewentualny sukces Andy Murray’a w Wimbledonie w kategoriach mrzonki.