Dwa lata temu Polacy zajęli w mistrzostwach Europy 11. miejsce, najgorsze w historii. Teraz wygrali po raz pierwszy. Osłabieni, przeciętnie grający w Lidze Światowej, w Izmirze nie przegrali żadnego meczu. Gdzie sens, gdzie logika?
Trener Polaków Daniel Castellani był po finale najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kilka metrów obok stały żona i córka, które przyleciały z Argentyny, a on był zawieszony w chmurach. Z drużyną bez największych gwiazd sięgnął po tytuł, którego nie potrafili zdobyć nawet Hubert Wagner i jego siatkarze. Pokazał, że słabość można przekuć w siłę, jeśli starczy wiary.
Castellani wprowadził do reprezentacji młodych graczy. Zmusiły go do tego okoliczności i kontuzje asów, ale to przegrana Liga Światowa pozwoliła takim zawodnikom jak Bartosz Kurek czy Jakub Jarosz zaistnieć w polskiej siatkówce.
Pierwszy z nich był objawieniem mistrzostw, a Jarosz pokazał, że w każdej chwili może wejść na boisko i zrobić swoje. Na szczęście nie musiał tego czynić zbyt często, bo 32-letni Piotr Gruszka rozegrał turniej życia. Gdyby nie kontuzje asów, Kurek i Gruszka prawdopodobnie graliby sporadycznie, a teraz o Kurka bić się będą najlepsze kluby świata, Gruszka natomiast może powiedzieć, że wreszcie jest spełniony.
Siatkówka się zmienia, wygrywają inteligentne, technicznie grające drużyny. Takie jak Polska i Francja. Wydawało się, że prawdziwi mistrzowie grać będą w Stambule, a Polacy dostali prezent i słabych rywali w Izmirze. Mówił o tym atakujący Bułgarów Władymir Nikołow, ale po druzgocącej porażce z Polską w półfinale chyba zmienił zdanie.