Pierwszym trenerem Justyny Kowalczyk, dziewczyny z Kasiny Wielkiej, dużej wsi spod Turbacza w Gorcach, był Stanisław Mrowca. W szkółce narciarstwa biegowego pracował razem z bratem Januszem, nauczycielem szkoły podstawowej i gimnazjum w Niedźwiedziu oraz Krzysztofem Jaroszem, nauczycielem wychowania fizycznego z Mszany Dolnej.
– Justyna – jak wspomina ją pani Marta Skowronek, która wraz z Januszem Kałużnym prowadziła wtedy lekcje wuefu w Kasinie Wielkiej (dziś jest dyrektorką w Mszanie Górnej) – była bardzo żywą i śmiałą dziewczynką, która nie ukrywała swych ambicji, szczególnie sportowych. Najbardziej lubiła wygrywać, a przy tym szybko się uczyła. Teraz, gdy ją spotykam, wciąż widzę tamtą Justynkę, która reaguje otwarcie, jest dowcipna i serdeczna dla wszystkich. Dzieci bardzo ją lubią. Kiedy tylko ma trochę wolnego czasu, spotyka się z naszymi uczniami, a oni piszą o niej wiersze.
Z czwórki dzieci państwa Kowalczyków Justyna była najmłodsza. Brat i siostra są lekarzami, a druga siostra, tak jak matka, polonistką. Ona też miała studiować medycynę, więc kiedy Mrowca wybrał się do rodziców, by zaproponować Justynie treningi w swoim klubie, spotkał się z odmową. Po długich negocjacjach dostał w końcu zgodę, ale pod warunkiem, że córka wygra zawody młodziczek.
Justyna przez rok trenowała, przygotowując się do mistrzostw. Przed wyjazdem do Ustrzyk Dolnych biegaczki z klubu Maraton miały zgrupowanie w Domu Nauczyciela w Nowym Targu, którego dyrektorem był Mrowca. – To właśnie wtedy powiedziała, że jeśli nie wygra i nie zdobędzie złotego medalu, rzuca narty w kąt. Nie wierzyłem własnym uszom.
Mówiła to dziewczyna, która nie miała jeszcze żadnych sukcesów, zaledwie rok treningów za sobą i ponad 100 rywalek do pokonania. I co najbardziej niesamowite, ona te zawody wygrała – wspomina Mrowca. To był czas, gdy w małym wiejskim klubie brakowało wszystkiego. Najbardziej pieniędzy na sprzęt i wyjazdy na zawody.
W Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, gdzie kontynuowała naukę, też nie było łatwo. Przyszła mistrzyni świata miała tam chwile zwątpienia, bardziej doświadczone koleżanki nie były dla niej miłe. Oparcia szukała w domu. Ludwik Tokarz, trener z Zakopanego, w jednym z wywiadów wspomina, jak w okresie ferii zimowych chciała jechać do Kasiny Wielkiej, do rodziny, a on mówił, że musi trenować dwa razy dziennie. I trenowała, dojeżdżając codziennie ponad 60 kilometrów. Wstawała skoro świt i wracała późnym wieczorem.