Po drugim skoku nie musiał patrzeć na tablicę wyników. Bez tego wiedział, że ma złoty medal. Odpiął narty, zdjął kask, ukląkł na śniegu na jedno kolano, podparł ręką bok. Pochylił głowę i zastygł na kilka chwil. [wyimek][b][link=http://www.rp.pl/artykul/433483_Szczescie_w_kolorze_srebra.html]Szczęście w kolorze srebra[/link] - pierwszy medal dla Polski[/b][/wyimek]
Mało kto się spodziewał osiem lat temu, że podwójny mistrz olimpijski z Salt Lake City kiedykolwiek tamten sukces powtórzy. Ale zobaczyć Simona Ammanna w bezruchu to było jeszcze mniej prawdopodobne. Jego energia zawsze roznosiła, biegał po zwycięstwach jak szaleniec. Kiedyś, podczas wielkiego sportowego show w Szwajcarii, wbiegając na scenę, wyrżnął w kamerę i padł znokautowany, bo nawet nie pomyślał, że coś mu może stanąć na drodze.
A w Whistler – nic. Pełen spokój. Potem przyznał, że tylko raz ziemia usunęła mu się spod nóg: gdy szwajcarscy narciarze alpejscy gratulowali mu pod skocznią. Sportowi władcy jego kraju przyszli dopingować go podczas konkursu. A jak w 2002 r. skakał po pierwsze złoto igrzysk, miesiąc po ciężkim wypadku w Willingen, przy zeskoku nie było nawet jednego dziennikarza za Szwajcarii. Teraz ma już trzy złote medale indywidualne i jest najlepszym skoczkiem swojego pokolenia.
Zawsze będzie pamiętany jako chłopak w długim srebrnym płaszczu i dziecięcych okularach, który w Salt Lake City opowiadał, że w domu jego rodziców nie ma telewizora. Miał wtedy 20 lat, tyle co teraz Gregor Schlierenzauer. Ale nawet dziś wygląda na młodszego od Schlierenzauera. Przy wydawaniu olimpijskiej akredytacji w Kanadzie ktoś wziął go za wolontariusza. Nie pierwszy raz.
Pytania o Harry’ego Pottera znosi od lat z zaskakującą cierpliwością, choć to był przydomek równie sympatyczny, co lekceważący. Bo dziś widać, że to nie były żadne cuda, tylko czysty talent do skoków, i jeszcze większy do pracy nad sobą.