– Kola Marek miała być w czubie, Justyna podciągnąć, odrobić to, co będzie do odrobienia, Pola Maciuszek utrzymać i za wiele nie stracić, a ja walczyć o resztę – mówiła na mecie, ciężko oddychając, Sylwia Jaśkowiec, która przyprowadziła polską sztafetę na najlepszym od 40 lat na igrzyskach miejscu.
Nie byłoby jednak tego sukcesu, gdyby nie fenomenalny bieg Justyny Kowalczyk. Ruszała na drugą zmianę na dziesiątym miejscu, ze stratą 38 sekund do prowadzących Szwedek, i wystarczył jej kilometr, by odrobić z tego ponad połowę. Polka jechała ekspresem, inne biegły, a jej pokaz mocy mogły podziwiać koronowane głowy: król Norwegii Olaf, król Szwecji Karol Gustaw i książę Monako Albert. A było co oglądać. Gdy pokazano ją na telebimie w drugiej części trasy, była już pierwsza, przed Włoszką Marianną Longą. Therese Johaug traciła metr po metrze i Szwecja na tej zmianie spadła na piąte miejsce.
Takiej Kowalczyk na dystansie 5 km stylem klasycznym nie byłby tu w stanie nikt zatrzymać. Biegła jak natchniona po tej trudniejszej pętli, czerwonej, gdzie jest kilka małych górek. Chyba tylko Marit Bjoergen mogłaby się z nią równać, ale ona biegła łyżwą na ostatniej zmianie po swój trzeci złoty medal na tych igrzyskach.
Paulina Maciuszek, wybiegając na trzecią zmianę, miała 2,4 s przewagi nad Włoszką Silvią Rupil i 10,8 s nad Norweżką Kristin Stoermer Steirą. Na mecie powie, że to miłe uczucie ruszać na pierwszym miejscu, ale też wielka odpowiedzialność. Gdy Sylwia Jaśkowiec rzucała się w pogoń za Francuzką Cecile Storti, Polki były siódme. – Na pierwszym kółku miałam ją dogonić, na drugim starałam się oderwać. Łatwo nie było, miała dużo sił – opowiadała o swojej walce z Francuzką Jaśkowiec.
Padał deszcz, było pochmurno, ale ten dzień będą wspominać długo. Dla nich był piękny, dał im sukces i stypendium.