Francuz Nicolas Mahut i Amerykanin John Isner grali w I rundzie przez trzy dni i zdążyli pobić wszystkie rekordy, jakie da się przy takiej okazji ustanowić. Tenisowi statystycy oszaleli ze szczęścia, media wpadły w zachwyt. Pojawiły się okolicznościowe zdjęcia i wywiady. Wydrukowano cyfrowe i graficzne wyliczanki, gdzie i o ile podniesiona została poprzeczka. Mało kto zauważył konsekwencje tych ponad 11 godzin spędzonych na korcie nr 18 przez obu dżentelmenów.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/stopa/2010/06/28/czyz-nie-dobija-sie-koni/] skomentuj na blogu[/link][/b] [/wyimek]
Mierzący 206 cm wzrostu amerykański triumfator na drugi dzień z trudem trzymał w dłoni rakietę. Po godzinie z kwadransem został odprawiony przez holenderskiego rywala, z którym w normalnych okolicznościach zapewne by sobie poradził. Zmęczony był tak bardzo, że wzorem kolegi, pokonanego w maratońskim boju, wycofał się z turnieju deblowego. Zdaniem lekarzy obaj tenisiści potrzebują teraz przynajmniej półtora tygodnia, by zregenerować swój organizm. Komu i do czego potrzebne jest tak bezsensowne narażanie zdrowia młodych ludzi – nie bardzo wiadomo.
Mecz Johna z Nicolasem był średniej jakości widowiskiem. W normalnych okolicznościach zapewne nikogo specjalnie by nie zainteresował. W Nowym Jorku, gdzie turniejem na Flushing Meadows rządzą stacje telewizyjne, ten scenariusz nie byłby możliwy. Tu tymczasem uświęcona tradycją wimbledońska formuła, by piątego seta grać do skutku, czyli różnicy dwóch gemów, stworzyła klimat znany z okrutnego filmu Sydneya Pollacka "Czyż nie dobija się koni?". Obaj tenisiści, wzorem bohaterów wspomnianego dramatu, niestety więcej w tegorocznym Wimbledonie stracili, niż zyskali.
W tenisie od dawna dyskutuje się o skracaniu pojedynków i upraszczaniu ich formuły w trosce o zdrowie grających. Na razie zarządzający Wielkim Szlemem i Pucharem Davisa nie chcą jednak zmienić swego ortodoksyjnego podejścia. Siedem lat temu w Melbourne Amerykanin Andy Roddick stracił finał Australian Open przez maratoński piąty set w ćwierćfinale z Marokańczykiem El Aynaouim. Teraz mieliśmy jeszcze dłuższego decydującego seta. Sterników Wimbledonu warto zapytać, czy ma sens utrzymywanie wszystkich zasad wymyślonych przed 150 laty. Jeśli odpowiedzą twierdząco, będzie to znaczyło, że imperium ostało się tylko na trawniku.