Po niedzielnym wyścigu na torze Silverstone część fanów włoskiej ekipy zastanawiała się zapewne, jakiego rodzaju środki odurzające przyjmuje Hiszpan. – Po tym wyścigu jestem jeszcze bardziej przekonany, że zdobędziemy mistrzostwo świata – brzmiały jego słowa po zajęciu 14. lokaty w Grand Prix Wielkiej Brytanii. Być może to skutek jakichś lekarstw uspokajających, bo po tym samym wyścigu kierowca Ferrari – choć dwa tygodnie wcześniej tryskał jadem pod adresem sędziów –dość powściągliwie wypowiadał się o ukaraniu go za nieregulaminowe wyprzedzenie Roberta Kubicy. – Zgadzam się z każdą decyzją sędziów. Oni zawsze mają rację – mówił ze słabo skrywaną irytacją.
Odkładając żarty na bok, trudno się oprzeć wrażeniu, iż były mistrz świata zaczyna tracić grunt pod nogami. Po „przeczekaniu” dwóch sezonów w Renault spodziewał się zapewne, że w barwach Ferrari powróci do roli głównego gracza w wyścigowych mistrzostwach świata. Jednak wygląda na to, że włoska ekipa po odejściu tak kluczowych person jak Jean Todt (były szef ekipy, obecnie prezydent FIA) czy Ross Brawn (dyrektor techniczny, obecnie szef Mercedesa, który z ekipą firmowaną własnym nazwiskiem zdominował sezon 2009), zaczyna powoli, acz nieuchronnie, staczać się w kierunku środka stawki.
Zarządzanie ekipą przejęli Włosi i od razu przypominają się sezony posuchy w latach 80. i na początku lat 90., kiedy to przed przyjściem rządzącego żelazną ręką Todta w zespole panował radosny bałagan. Mały Francuz, niczym Napoleon, zaprowadził porządek i Scuderia zaczęła ponownie grać pierwsze skrzypce w Formule 1, kiedy na początku XXI wieku niepodzielnie na torach rządził „Czerwony Baron” – Michael Schumacher.
Teraz Ferrari nie dysponuje najlepszym samochodem w stawce, a kierowcy nie są w stanie nadrobić na torze niedoskonałości auta. Owszem, przydarzyło się kilka problemów technicznych – chociażby kłopoty z niezawodnością silników na początku sezonu – ale liczący na trzeci mistrzowski tytuł w karierze Fernando Alonso raczej nie pomaga ekipie wybrnąć z tarapatów. Kraksa podczas treningu w Monako, słuszna – lecz chyba zbyt nagłośniona – awantura po Walencji i „niedostatecznym” ukaraniu Hamiltona za oczywiste złamanie przepisów podczas neutralizacji, wreszcie incydent z Kubicą na Silverstone – to wszystko nie pasuje do wizerunku kierowcy, który chce zdobyć mistrzowski tytuł. O ile w Walencji frustracja i złość na sędziów po utracie szans na podium była zrozumiała, o tyle w Wielkiej Brytanii zachowanie Alonso było już przesadzone. Po ścięciu zakrętu i wyprzedzeniu Kubicy Hiszpan powinien był oddać mu pozycję. Straciłby jedno miejsce, a nie czternaście – tak się stało w wyniku kary, a pechowy splot okoliczności sprawił, że tuż przed jej odbyciem stawka zbiła się za samochodem bezpieczeństwa. – Kibice, oglądający wyścig przy piwie, będą mówić, że powinienem był go przepuścić – mówił Alonso. – Jednak gdyby zamiast pobocza była ściana, to bym się rozbił i wtedy pewnie ukarano by Kubicę.
Pomijając fakt, że to Alonso atakował – i to od zewnętrznej – a Polak wciąż był z przodu, to w scenariuszu ze ścianą zamiast pobocza kierowca Ferrari i tak by w tym wyścigu punktów nie zdobył. Wiadomo natomiast, że do zdobycia mistrzowskiego tytułu potrzebnych jest ich jak najwięcej i nieistotne jest, czy traci się je po własnym błędzie, defekcie samochodu czy wreszcie „pracy” sędziów. Alonso pokazał w czasie startów z Lewisem Hamiltonem w McLarenie, że jeśli coś idzie nie po jego myśli, łatwo traci nerwy. Wygląda więc na to, że przy próbach realizacji ambitnego celu, jakim jest dogonienie swojego byłego zespołowego partnera w tegorocznym wyścigu po mistrzowski tytuł, największym przeciwnikiem Hiszpana może być on sam.