Miał być przyszłością zawodowego boksu. Tak sobie pod koniec XX wieku wymyślili Amerykanie, wierząc, że posągowo zbudowany Grant wkrótce pokona najlepszych pięściarzy na świecie. Łagodny olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg mięśni) miał być mistrzem na nowe czasy.
Wygadany chłopak z kościelnego chóru, mający u boku białą dziewczynę, grający na pianinie i uczący się języka francuskiego wymykał się stereotypowi pięściarza i przyciągał media. Kogoś takiego szukano od czasów Muhammada Alego. Promotorzy patrzyli na niego łakomym wzrokiem, przewidywali, że będzie żyłą złota. Takie opowieści dobrze się sprzedają: dziecko z rozbitej rodziny, ale grzeczne i religijne. Czarnoskóry, który nie ma nic wspólnego z grzechami tego świata. Do tego potrafi rozmawiać z dziennikarzami i ma talent do boksu.
Jesienią 1999 roku z Grantem walczył Andrzej Gołota. Specjaliści skazali Polaka na pożarcie. A ten zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym i Grant padł na deski.
Wstał szybko, ale równo z gongiem kończącym pierwszą rundę znów leżał. Wynik walki wydawał się przesądzony. Ale Grant pokazał, że ma serce do walki. W dziesiątej rundzie, przegrywając na punkty u wszystkich sędziów, posłał Gołotę na deski, ten nie chciał dalej walczyć i sędzia przerwał pojedynek. To wtedy Amerykanie na dobre zachłysnęli się Grantem.
[srodtytul]Guru Holyfield[/srodtytul]