Po marcowym meczu z Finlandią w Sopocie istniała obawa, że Polacy mogą wrócić tam, gdzie grali przez lata, czyli patrząc globalnie, do trzeciej ligi. Perspektywa spadku do grupy II strefy euro-afrykańskiej w chwili, gdy mamy w końcu dwóch graczy w pierwszej setce rankingu ATP, młodego zdolnego, który tę parę goni, oraz wysoko notowany debel, wyglądała jak chichot historii.
Rok temu polscy tenisiści dokonali wielkiego wyczynu. Pojechali do Liverpoolu i pierwszy raz pokonali Wielką Brytanię. Nie udało się to nigdy poprzednim pokoleniom naszych graczy. Gospodarzom niewiele dała pomoc słynnego Szkota Andy Murraya. Zwycięstwo oznaczało dla reprezentacji Polski pozostanie na drugim szczeblu rozgrywek ze świadomością, że jesteśmy tylko o dwa mecze od barażu o elitarną szesnastkę.
Miniony weekend przyniósł powtórkę tej sytuacji – wyprawę do Rygi na bardzo ciężki mecz z Łotwą, wzmocnioną chwalonym powszechnie Ernestem Gulbisem. O dziwo, po raz kolejny to nasi zawodnicy wygrali wojnę nerwów. Paradoks w obu przypadkach polegał na tym, że w składzie nie było najlepszego z Polaków.
We wrześniu 2009 r., gdy Polacy grali z Anglią, Łukasz Kubot walczył o pierwszą setkę w singlowym rankingu oraz o prawo gry w turnieju deblowych mistrzów w Szanghaju. Teraz, po dłuższej przerwie spowodowanej kontuzją, 66. gracz świata był daleki od swej normalnej formy. Jak głęboki jest ten dołek, widzieli wszyscy, którzy oglądali dwa występy Kubota w turnieju Pekao Szczecin Open.
Gdy kapitan drużyny Radosław Szymanik wrócił z US Open w Nowym Jorku mocno przekonany, że wybór źle ostatnio grającego Kubota będzie błędem i trzeba postawić na łapiącego formę Jerzego Janowicza, w PZT zadrżały fundamenty. Trener potrafił jednak obronić przed zarządem swoje racje i dziś jest zwycięzcą.