Decyzja zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego była jednogłośna: wybory odbędą się dopiero wiosną 2013, wtedy kiedy kończyłaby się kadencja tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej Piotra Nurowskiego. A Andrzej Kraśnicki będzie już nie prezesem tymczasowym, ale pełnoprawnym.
– Moja satysfakcja byłaby większa, gdyby były wybory, gdybym pokonał innych kandydatów. Mam z tym pewien problem. Ale skoro w tajnym głosowaniu wszyscy w zarządzie byli za, to znaczy, że cieszę się zaufaniem. Zresztą pół roku temu, gdy wskazano mnie na pełniącego obowiązki prezesa, poparcie też było jednogłośne – mówił Kraśnicki.
Ten wybór był dla PKOl najwygodniejszym rozwiązaniem. Pozwolił uniknąć problemów statutowych (gdyby były wybory, to kadencja obecnego zarządu skończyłaby się w połowie kadencji nowego prezesa, czego przepisy nie przewidują), ale przede wszystkim oszczędził niepewności i zamieszania.
– Wybrnęliśmy w ten sposób z kłopotu, a i tak nie było innego kandydata, który mógłby wygrać. Zresztą Andrzej, gdyby tylko widział, że jest ktoś, kto może dać PKOl więcej niż on, na pewno by się wycofał. Ale nikt taki się nie zgłaszał. W naszych rozmowach pojawiały się balony próbne, sygnały od chętnych do kandydowania, ale większych szans nie mieli – mówi „Rz” Zbigniew Waśkiewicz, prezes Polskiego Związku Biatlonu i członek prezydium PKOl.
Był tylko jeden kandydat, dla którego PKOl byłby skłonny doprowadzić do wyborów: Aleksander Kwaśniewski. Ale były prezydent raczej czekał na zaproszenie, niż sam się zgłaszał, sygnały były niejednoznaczne.