Po obejrzeniu dokumentu Michała Woźniaka "Henio, idziemy na Widzew", nie mogłem złapać tchu, bo film jest wzruszający. Opowiada historię Marcina Kaczorowskiego, kibica i przez kilka lat masażysty Widzewa. Stracił wzrok, mając 16 lat, i dopiero wtedy zaczął chodzić na mecze. Dziś ma 32 lata. Niewidomy był jego dziadek i ojciec.

Kiedy synek Marcina Henio miał czwarte urodziny, tata kupił mu koszulkę Widzewa. Szczęśliwi, trzymając się za ręce, poszli razem na mecz ukochanego klubu. Marcin badał chodnik i schody białą laską, synek był jego oczami. Niestety, Henio też już nosi okulary. W filmie nie ma muzyki. Rytm wyznacza stukot laski, kół pociągu z kibicami, stadionowe śpiewy. Marcin w czerwonej koszulce Widzewa zawsze ma obok siebie kogoś do pomocy. Na stadionie Legii pomagał mu policjant. Gdzie indziej policjant przylał mu pałką, bo za wolno się poruszał.

Po projekcji Marcin opowiada o swoim życiu, pracy i kibicowaniu. Nie ma pretensji do Widzewa, z którego odszedł, kiedy się zorientował, że masuje nie tylko piłkarzy, ale też działaczy i ich rodziny. I w dodatku mu nie płacą. Kocha Widzew, a nie działaczy. Martwi się tylko o wzrok Henia.

Rozmawiamy o kibicowaniu w poznańskim pubie Meskal przez dwie godziny. Bohater filmu i reżyser z Łodzi, poeta Jacek Podsiadło z Opola, ja, wychowany na Legii, grupa organizatorów festiwalu i kibiców Lecha. Mówimy tym samym językiem, stukamy się szklankami piwa. Żal się rozstawać.

Być może jedynym miejscem, gdzie kibice nie mogą się porozumieć i poznać nawzajem, jest stadion. Może trzeba spotkać Marcina, żeby się nie wstydzić ludzkich odruchów.