Człowiek, który zajmował się gwiazdami światowych kortów, a ostatnio był menedżerem sióstr Radwańskich, ma wystarczające doświadczenie i kontakty, by ruszyć w końcu kilka spraw strategicznych dla polskiego tenisa.
Po tym, jak nasz kraj zniknął z kalendarza turniejów ATP oraz WTA, PZT poszedł po rozum do głowy i zamierza zbudować imprezę nową. Tym razem jednak już swoją własną. Władze światowego tenisa dały nam zgodę, ale właśnie pod warunkiem, że powstanie turniej związkowy. Na początek w połowie lipca w Gdyni duży challenger ATP. Docelowo, za kilka lat, może nawet impreza dla pań i panów jednocześnie.
Pomysłów i propozycji jest więcej. Szef wyszkolenia PZT Wojciech Andrzejewski zgłosił koncepcję dotarcia z tenisem do władz samorządowych. Być może gotowym projektem dla wójtów i burmistrzów będzie najnowsza akcja Międzynarodowej Federacji Tenisowej (ITF) „Play and Stay”, uzupełniona o spolszczoną już wersję uczenia najmłodszych „Tennis 10s”. W dużym skrócie chodzi o grę na małych polach, lżejszymi rakietkami i kolorowymi piłkami, tak by dzieci miały frajdę i zostały przy tenisie.
Sport ten w Polsce wystarczająco długo postrzegano jako zabawę bogatych snobów, na dodatek mocno podejrzaną ideologicznie
i niezasługującą na pomoc państwa. PZT to było biuro turystyczne dla funkcjonariuszy rozmaitej maści traktujących związek niczym folwark. Klimat sprzed ćwierćwiecza i wcześniej oddaje historia, jaką usłyszałem kiedyś od starszego pracownika centrali. Kontrola z ministerstwa wykryła, że jeden z zacnych panów prezesów narobił straszliwych długów. Nie było to zaskoczenie dla ówczesnej załogi biura, bo księgowy co rusz woził szefowi spore kwoty na pokrycie wystawnych kolacyjek. Kontroler, opuszczając lokal, z rozbrajającą szczerością oświadczył: „Na moje oko będzie albo pożar, albo włamanie”. Na drugi dzień lokal PZT został doszczętnie okradziony ze wszystkich ważnych dokumentów.