Mistrz świata powtórzył triumf sprzed dwóch tygodni i pewnie zwyciężył w Grand Prix Malezji. Za australijską wpadkę zrehabilitował się Nick Heidfeld, zdobywając drugie z rzędu podium dla Lotusa Renault. Obaj Niemcy byli bohaterami pierwszych metrów wyścigu. Gdy zgasło pięć czerwonych świateł, Heidfeld jak rakieta wystrzelił ze swojej szóstej pozycji startowej i w pierwszy zakręt wpadł tuż za ruszającym z pole position Vettelem.
– Nagle zobaczyłem coś czarnego w lusterku, to był Lotus Nicka – relacjonował później kierowca Red Bulla. Heidfeld od zewnętrznej wjechał w prawy zakręt i wykorzystał przewagę wewnętrznej strony toru w następującym po chwili lewym zakręcie. – Start był fantastyczny, znalazłem się tuż za Vettelem – cieszył się potem Nick. – Miałem po wewnętrznej Jensona Buttona, a od zewnętrznej Nicka. Ciężko byłoby się tak bronić, żeby z nikim się nie zderzyć – tłumaczył z kolei Lewis Hamilton, który po starcie z drugiego pola spadł za Heidfelda. Vettel spokojnie i stopniowo powiększał prowadzenie, a Heidfeld utrzymywał drugą pozycję, trzymając za sobą rządek aut, w którym jechali kierowcy McLarena, Ferrari oraz jego zespołowy kolega Witalij Pietrow.
Stratedzy każdego zespołu dzielili swoją uwagę pomiędzy obserwacją czasów okrążeń, wiele mówiącą o zużyciu ogumienia, oraz monitorowaniem prognoz pogody. Gdy z ciemnych chmur spadło kilka kropel deszczu, ogumienie akurat wchodziło w fazę, w której warto rozważyć założenie nowego kompletu. Jeśli jednak miałoby się rozpadać, to lepiej byłoby poczekać na starych oponach i zmienić je od razu na deszczówki. – Zameldowałem, że opony mi się kończą, ale zespół postanowił poczekać – mówił Heidfeld, który zjechał na zmianę opon po kilku okrążeniach bezskutecznego oczekiwania na deszcz.
To kosztowało go trzy pozycje, spadł za duet McLarena i Fernando Alonso. Pozycji na rzecz Felipe Massy nie stracił tylko dzięki zamieszaniu przed garażem Ferrari. Mechanicy mieli problem z założeniem lewego przedniego koła i uciekło kilka decydujących sekund. Vettel, który dzięki Heidfeldowi nie musiał się martwić pościgiem kierowców McLarena, spokojnie jechał swój wyścig. Dramaty przeżywał za to Hamilton, który w kwalifikacjach przegrał pole position o zaledwie 0,1 sekundy i miał chrapkę na postraszenie mistrza świata w wyścigu. Anglik zmagał się jednak ze zużyciem opon w swoim McLarenie, a w utrzymaniu pozycji nie pomógł mu zespół. Dłuższa o trzy sekundy druga wizyta na stanowisku serwisowym kosztowała go utratę pozycji na rzecz zespołowego kolegi. – Nasi chłopcy wykonali dzisiaj siedem pit stopów, z których sześć trwało poniżej czterech sekund, a jeden około sześciu. Pech chciał, że akurat był to jeden z pit stopów Lewisa – kajał się szef McLarena Martin Whitmarsh. Było już jednak za późno, aby Button mógł dogonić Vettela.
– Nie spodziewałem się, że będę miał aż tak dobre tempo na twardych oponach. Chciałem cisnąć, ale zespół kazał mi zadbać o ogumienie – opowiadał Anglik, który wpadł na metę zaledwie trzy sekundy za Vettelem. Hamilton nie zdołał utrzymać się w pierwszej trójce. Walczył ze zużywającymi się oponami, kiedy dopadł go Alonso. Hiszpan z kolei miał awarię systemu podnoszącego lotkę tylnego skrzydła. – Nie mogłem atakować na prostej, gdzie wyprzedzanie byłoby najprostsze – tłumaczył kierowca Ferrari. – Trzeba było walczyć w krętej części toru, on się bronił i się dotknęliśmy. Alonso zawadził przednim skrzydłem o prawe tylne koło McLarena Hamiltona. Po dodatkowej wizycie w boksie i wymianie nosa był na mecie szósty. Po wyścigu sędziowie doliczyli mu 20 sekund kary za kolizję z rywalem, ale nie zmieniło to jego pozycji. Siódmy na mecie Hamilton dostał identyczną karę za dwukrotną zmianę toru jazdy w czasie walki z Hiszpanem i spadł na ósmą lokatę, za Kamuiego Kobayashiego, który jako jedyny kierowca w czołówce zdołał przejechać dystans całego wyścigu z tylko dwiema wizytami w boksie.