Julię Goerges, która zwyciężyła w Stuttgarcie, i Petrę Kvitovą, triumfatorkę z Madrytu, łączy kilka cech wspólnych. W ścisłej czołówce WTA są to zdecydowanie nowe twarze. Co istotne, obie zawodniczki dążą do sukcesu, starając się piłki wygrywać, a nie tylko czekać na błędy rywalki. Styl gry Niemki i Czeszki różni się dość wyraźnie. Obie mają inne sylwetki oraz przygotowanie fizyczne, demonstrują też odmienny sposób biegania. Wspólna jest natomiast chęć atakowania i znakomity serwis oraz forhend. Wspólna jest też odwaga, by tak często, jak to możliwe, wychodzić poza obowiązujący schemat.
Ogromną zaletą turniejów takich jak Madryt czy Rzym jest szansa porównania występujących po sobie kobiet i mężczyzn. Kiedy patrzyłem na kończący imprezę w Madrycie niesamowity serbsko-hiszpański finał, mecz w klimacie wojny totalnej z udziałem dwójki, za którą nie przepadam, zdumiało mnie własne emocjonalne zaangażowanie w to starcie tenisowych robotów. Przyczyna była dość prosta. W walce Nadala z Djokovicem było tyle pomysłów na przechytrzenie przeciwnika, taka determinacja w wychodzeniu poza standardy, że trudno było się nie zachwycać widowiskiem, jakie zaproponowali.
To co dziś zniechęca do tenisa pań, to właśnie totalny brak tego ryzyka. Gwiazdy WTA zapomniały lub nie znają sprytnych, kontrowersyjnych nieraz akcji taktyczno-technicznych i stawiają na banał oraz wciąż te same, bezpieczne powtórzenia.
W meczach Goerges z Woźniacką i Kvitovej z Azarenką najczęściej oglądanym obrazkiem było totalne zdumienie malujące się na twarzach Dunki i Białorusinki. Obie ani w ząb nie były w stanie pojąć, że ktoś w chwili zagrożenia może uderzyć nie tylko ostro, ale i inaczej, niż to robią koleżanki. To wychodzenie poza nudę spodobało mi się najbardziej. Jeśli tylko Julia i Petra wyeliminują swe liczne na razie błędy, a na dodatek znajdą naśladowczynie, mecze WTA znów mogą być rozgrywane przy pełnych trybunach.
Autor jest komentatorem Eurosportu