Ostatni raz były na MŚ w 2005 roku w Montrealu, w środku złotej ery polskiego pływania. W Melbourne w 2007 i w Rzymie w 2009 Międzynarodowa Federacja Pływacka (FINA) pobierała tylko próbki moczu.
To był czas, gdy rekordy świata pękały seriami, technologia strojów szybowała w kosmos, Michael Phelps pływał jak nadczłowiek, baseny zapełniły się chińskimi geniuszami. I tylko postęp w walce z dopingiem FINA uważała za podejrzany.
Wchodźcie, oszuści
Dlaczego w tym czasie nie robiła testów krwi, choć upominali się o nie również pływacy? Żadnego przekonującego argumentu nie podawała, poza takim, że badanie moczu wystarcza. Dla wielu substancji rzeczywiście wystarcza, co więcej, większość łatwiej wykryć w ten sposób, np. sterydy. Jest test na wykrywanie w moczu EPO i jego odmian.
– Ale są takie wspomagacze, za które można sportowca zdyskwalifikować tylko na podstawie testu krwi – mówi „Rz" Peter van Eenoo, szef laboratorium antydopingowego w Gandawie, jednego z najważniejszych akredytowanych przez Światową Agencję Antydopingową (WADA). Tylko badaniem krwi można wykryć m.in.: hormon wzrostu (HGH) i insulinopodobny czynnik wzrostu (IGF-1, nowy dopingowy hit). Nie da się też badaniem moczu wiarygodnie zdemaskować przetoczenia krwi, własnej i cudzej. A dziś, gdy EPO jest widoczne w testach jak barszcz na obrusie, to transfuzje są główną pokusą.
Dlatego WADA powtarza, że obie metody trzeba łączyć, kto badań krwi nie robi, ten uchyla furtkę i mówi: wchodźcie, oszuści. A w tym czasie FINA – władca sportu, który wraz z lekkoatletyką jest kręgosłupem igrzysk – robiła po swojemu.