Rz: Zostało jeszcze półtora miesiąca do Pucharu Świata. Tęskni pani?
Justyna Kowalczyk: Bardziej niż zwykle. My, biegacze, lata nie kochamy. Wysiłek na treningach jest wtedy straszny, nic, co robimy na śniegu, tak nie boli. Zawsze wypatruję, kiedy to się skończy, a zaczną starty. Ale tak niecierpliwie już dawno nie czekałam. Może dlatego, że cały sierpień trenowałam na śniegu w Nowej Zelandii. To mi wyostrzyło apetyt na zimę.
Nadchodzi sezon bez wielkiej imprezy, ale są nowe przepisy niepozwalające tak łatwo rezygnować ze startów. Chyba trzeba będzie powalczyć o tę czwartą z rzędu Kryształową Kulę, prawda?
Nowe przepisy bywają źle interpretowane: nakaz startu ma drużyna, która w poprzednim sezonie była w czołowej piątce PŚ. Czyli to nie dotyczy mnie, tylko polskiego zespołu. Ale i tak nie zamierzałam odpuszczać startów. Chcę biegać, gdzie tylko będę w stanie. Wyjątek zrobię tuż po Tour de Ski, wtedy zapewne zrezygnuję z któregoś ze sprintów ulicznych. Ale to tylko plany, będą się zmieniać na bieżąco. To sezon prób, zgadywanek. Nie zgadzam się, że nie ma w nim wielkiej imprezy. Jest Puchar Świata w Szklarskiej Porębie. Mistrzostwa świata mam co dwa lata, a PŚ w Polsce – pierwszy raz. Chcę tam wypaść jak najlepiej.
Pierwsze zwycięstwo już może sobie pani zapisać: puchar w Szklarskiej będzie w sprincie i biegu na 10 km, a nie w podbiegu na Szrenicę i zjeździe, jak było planowane.