Niemcy przepisali sobie zastrzyki z prawdy. W coraz większych dawkach: najpierw dopingową przeszłość RFN zaczął odkurzać zespół historyków wynajętych przez związek sportów olimpijskich (DOSB).
Teraz pamięć zaczyna wracać sportowcom i trenerom, jeśli zagwarantuje im się anonimowość. Dziennikarze prowadzą swoje dochodzenia. Pełny raport historyków będzie opublikowany w połowie grudnia. Ale to, co już wiemy, wystarcza, by prysnął mit moralnej wyższości zachodnioniemieckiego sportu nad hodowcami mistrzów z NRD.
Znani sportowcy RFN brali. Znani trenerzy dawali. Znani lekarze mówili, jak brać. Kontrolerzy dopingowi – kiedy nie brać i jak maskować. Działacze sportowi załatwiali pieniądze na doping. Politycy te pieniądze wypłacali, wiedząc, na co pójdą. A wszystko dla dobra ojczyzny ścigającej się w liczbie medali ze swoim socjalistycznym sąsiadem.
Kryptonim „Powietrzna lewatywa"
Przed igrzyskami w 1976 r. zachodnioniemieccy lekarze wpadli na przykład na pomysł, by pływakom dla poprawienia wyników wtłaczać powietrze przez odbyt. Okazało się jednak, że na olimpijskich obiektach w Montrealu brakowało pomieszczenia, w którym można by to robić dyskretnie, więc trzeba było pompować pływaków rano w wiosce olimpijskiej. I ze sportowców, mówiąc brutalnie, uchodziło powietrze, zanim wystartowali.
Producent wyrobów gumowych zaoferował specjalne korki, ale na to już szefowie związku pływackiego nie poszli i program pompowania upadł. Kosztował ćwierć miliona marek, płaciło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, bo to jemu podlega w Niemczech sport. Związek pływacki przyszedł z prośbą o pomoc niedługo przed Montrealem, gdy enerdowscy pływacy zaczęli seriami bić rekordy świata.