Dla tenisa to ważne wydarzenie, gdy ktoś taki jak Federer po raz pierwszy od lipca 2003 roku nie jest w pierwszej trójce na świecie. Był przecież jeszcze nie tak dawno przez 285 tygodni (czyli ok. 4,5 roku) niemal niezwyciężonym numerem 1. Wygrał 16 turniejów Wielkiego Szlema, 23 razy z rzędu osiągał wielkoszlemowe półfinały i wygrał 67 turniejów ATP.
Spadek rankingowy to rzeczywiście istotny sygnał schyłku kariery, statystyka dopowiada jeszcze inne fakty: sezon 2011 okrasił (na razie) tylko jednym zwycięstwem, po raz pierwszy od 2002 roku nie zdobył tytułu wielkoszlemowego, już od kilku lat widać, że gra mniej i odpoczywa dłużej – w tym roku startował w 13 turniejach, w ubiegłym w 18, w 2009 – w 15, w 2008 – 19. Nie wróci w końcu roku do pierwszej trójki, bo nie obronił punktów ze Sztokholmu, nie będzie miał zysków w Bazylei i z Masters – może tylko nic nie stracić, jeśli oba wygra jak w 2010 roku.
Z drugiej strony łatwo dostrzec, że moc jeszcze w nim drzemie, że wciąż potrafi zagrać po swojemu pięknie i skutecznie, choć może już nie z taką konsekwencją i zaciętością jak przed laty. W mijającym roku był ćwierćfinalistą Wimbledonu, półfinalistą Australian Open i US Open, walczył z Rafaelem Nadalem w finale Roland Garros. W Paryżu jako jedyny pokonał Novaka Djokovicia w meczu wielkoszlemowym.
Dla tych, których zmartwiłoby jego odejście z tenisa, są dwie wiadomości: dobra i zła. Dobra – Roger Federer jeszcze nie zamknie na zawsze rakiet w torbie. Zła – już na pewno nie będzie się ścigał z rankingiem, zostawi to młodszym.
Federer po trzydziestce mówi tak: – Ranking to tylko sprawa dla dziennikarzy, niech sobie tworzą z niego opowieści. Ja mam rodzinę, muszę inaczej organizować życie. Doceniam te zmiany, dodają przyprawy do życia. Nie wpadam w rutynę. Jest mi trudniej niż przed laty, ale się nie skarżę.